Jak przychodzi wakacyjny weekend to jest tyle imprez, że nie wiadomo co wybrać. Czy jechać tam gdzie się było, aby powtórnie spotkać się z już poznanymi, czy jechać na nową imprezę. Wybrałem to drugie i weekend 21-22 lipca spędziłem na Rajdzie Gigantów ze startem i metą w Lubaniu.


Pojechałem tam Fiatem X1/9, wszak to włoskie, sportowe auto, nawet było zwane Ferrari Baby. Rajd był imprezą na orientację i przebiegał niezwykle malowniczymi drogami w okolicy Świeradowa Zdroju, a nawet zahaczył o Czechy.

Strefa z Schengen ma swoje uroki. Miała być jeszcze trasa przez Niemcy, ale region ten dotknęła klęska powodzi i pozrywało lokalne mosty. Ponieważ w podtytule imprezy był Abarth, a ta firma zajmuje się głównie włoskimi samochodami więc one dominowały. Firma działa do dzisiaj, dlatego obok aut klasycznych były też współczesne Fiaty 500 ze skorpionem na znaczkach.

No i obok literek PL na tablicach rejestracyjnych były też CZ i B, bo była duża grupa aut z Belgii. To efekt osobistych kontaktów organizatora z tamtejszą społecznością miłników autoweteranów. O międzynarodowej randze imprezy świadczyły dwie odprawy zawodników. Jedna w rodzimym języku, druga po angielsku. Czescy zawodnicy musieli się zadowolić naszym językiem. Swoją drogą byli po części współorganizatorami ponieważ Punkt Kontroli Przejazdu, w skrócie zwany PKP, nie mylić z naszymi kolejami, był obsługiwany po czeskiej stronie.

Organizatorowi udało się zaangażować władze Lubania na tyle, że uroczysty start i meta były na Rynku. Była nawet flaga w szachownicę, którą organizator wymachiwał zamaszyście. Organizator zdobył tylu sponsorów i na tyle hojnych, że każda załoga dostała nie tylko wielką torbę z „fantami”, ale pamiątkowy puchar z Bolesławskiej ceramiki specjalnie malowany dla imprezy. Bardzo oryginalna i sympatyczna pamiątka. No i pogoda, jak na zamówienie, a wiadomo, że dobra pogoda, ta z nieba, jest fundamentem powodzenia każdej imprezy plenerowej.

O pogodę ducha zadbano lokując nas w sympatycznym rodku wypoczynkowym, gdzie o nasze samopoczucie dbała obsługa, a naszych czterokołowych pupili pilnowała ochrona. No i nikt nie patrzył krzywo na naszego psa, a czasem tak bywało. Trasę przejazdu wybrano taką, aby mieć możliwość podziwiania krajobrazu. Tyle, że była ona na tyle kręta, że kierowca musiał pilnować serpentyn i tylko pilot mógł cieszyć oko widokami. Ale na Zakręcie Śmierci można było stanąć i wspólnie popatrzeć w dal.

Na koniec dano wybór, albo niezwykle malowniczy odcinek, ale z dziurami, a nawet kawałek szutru, albo droga mniej malownicza, ale za to z nawierzchnią bardziej przypominającą asfalt. Potem się okazało, że jedna i druga trasa była wielkim wyzwaniem dla zawieszenia samochodu. Ale nikt nie połamał resorów, chociaż usterki niektórych dopadły.

Był pęknięty kolektor wydechowy, awaria napędu alternatora, a nawet taki defekt, że auto nie było w stanie zjechać z lawety. Przy okazji można było poznać okoliczne warsztaty samochodowe, ich fachową i sympatyczną obsługę, no i na tyle skuteczną, że można było skończyć samodzielnie Rajd.

Na drugi dzień, w programie imprezy było zwiedzanie zamku Czocha. Przy okazji poznałem jego historię, w której kilkadziesiąt ostatnich lat było objęte klauzulą „Tajne”. Sam obiekt jest imponujący wielkością, stanem zachowania substancji budowlanej i wyposażeniem wnętrza. Dobrze, że wreszcie przestał straszyć klauzulą i zamienił się w komercyjny obiekt, w którym można spędzić hotelową noc, nawet w sypialni byłego właściciela. Wszystko za odpowiednią cenę, ale takie czasy. No i od piątku do niedzieli przejechałem ponad 800 kilometrów, stwierdzając, że był to mile spędzony czas, choć trochę emocji się trafiło.

Na dodatkowe informacje zapraszam tutaj: http://veteran.mojeforum.net/viewtopic.php?t=1546 . Tam też jest „lista obecności”.