Mojego Trabanta 601 wyprodukowano w grudniu 1987 roku. Dlaczego akurat Trabant? Moja historia zaczyna się wieku sześciu lat. Moja nieobecna już niestety z nami siostra pokazała mi film, który w późniejszym czasie stał się sporą częścią mnie. Mowa tutaj o „Garbi Super Bryka”, znanym bardzo wielu osobom.
To właśnie filmowy „Garbi” vel Herbie spowodował moje zamiłowanie do klasyków. „Biedny”, mały Volkswagen pomimo niemal doprowadzenia go do zniszczenia zdołał przebaczyć winnej temu dziewczynie i dodatkowo uratować ją przed zgnieceniem „monster truckiem”. Gdyby nie Garbi, to najprawdopodobniej klasyki oglądał bym jedynie na zdjęciach. Na tym etapie pojawia się jednak ciąg dalszy, czyli fascynacja markami. Już jako dziecko większość z nich potrafiłem wymienić bez zająknięcia, mówiąc oczywiście o modelach widocznych ówcześnie na drogach. Jako osoba urodzona w 2006 roku pamiętam jeszcze Polonezy, Maluchy i nieliczne już Kanty.
Trabant był natomiast mistycznym pojazdem, którego przedstawiciela znałem tylko jednego. Wioskę dalej stał taki pod chmurką i wygrzewał się. Był to model 601 w nadwoziu kombi. Zawsze był dla mnie autem fascynującym, całkowicie nieznanym i ciekawym. Rodziców nieraz prosiłem o zatrzymanie się przy tym samochodzie, aby spojrzeć na niego chociaż przez płot. To właśnie ten egzemplarz zapoczątkował moją miłość do uśmiechniętej mydelniczki z NRD.
Kiedyś nawet mój ojciec podjął próbę kupienia tego samochodu. Trabi miał posłużyć jako zjawiskowy „schowek” na modele, a wersja kombi oferowała przecież dużo miejsca i w zamyśle miałem go mieć po prostu jako „domek” do zabawy. Paradoksalnie problemem okazały się wtedy jego dokumenty i konieczność zapłacenia ubezpieczenia OC za poprzedniego właściciela. Czas mijał, a temat rozszedł się po kościach. Z biegiem lat sam Trabant po prostu „zniknął”.
Moja fascynacja zabytkowymi samochodami, youngtimerami szła jednak dalej, finalnie przystając na zawierającym niemal 200 sztuk zbiorze starych rowerów. Miałem Flamingi, Karaty, Sokoły i Wigry. Nadal brakowało mi jednak samochodu, do którego trzeba było nieco dojrzeć.
Przejdźmy jednak do bezpośredniej historii Prinsa, której przełom zaczyna się w roku 2021. Uszkodzony Volkswagen Caddy mojego ojca zaprowadził nas do warsztatu jego dawnego znajomego. W kolejce do naprawy stał również ładny Mercedes W124, na którego po prostu chciałem zerknąć. Przyzwolenie właściciela placu rozpoczęło moją krótką wędrówkę. Po kilkunastu sekundach ujrzałem jednak dwa Trabanty pokryte warstwą zielonawego nalotu. Oba zdecydowanie stały tutaj już od dobrych kilku lat.
Zatrzymane w czasie były czymś niezwykłym. Spojrzenie przez szybę i zobaczenie wnętrza Trabanta z bliska było dla mnie czymś wspaniałym. Porozmawiałem z właścicielem warsztatu o tych Trabantach. Na pytanie o sprzedaż nie usłyszałem odmowy, jednak nie było również jednoznacznej zgody. Ucieszony usłyszałem, że jeden z nich posiada komplet aktualnych dokumentów. Stanęło na przegadaniu sprawy po naprawieniu Caddy’ego.
Tutaj jednak sprawa ucicha na niemal pół roku. Z tego miejsca chciałem serdecznie podziękować mojej mamie, która w przeciwieństwie do zmiennych humorów ojca powiedziała jasno: „jeżeli właściciel się zgodzi, to jeden z nich będzie należał do mnie”. Krótko przed sfinalizowaniem transakcji mój ojciec chciał namówić mnie na Jeepa Willysa z 1945 roku. Ja byłem jednak zdecydowany na Trabanta. Jeepa wolałem pozostawić komuś, kto uwielbia ten model.
Pan Sławek zareagował na moją chęć zakupu Trabiego. Przekonała go moja chęć renowacji. Miał tylko jedną prośbę. Chciał zobaczyć samochód po renowacji – zamierzam ją oczywiście spełnić. W zamian za to, w ramach tzw. gratisu otrzymałem również drugiego Trabanta – Deluxa 601s z czerwca 1990 roku.
Prins wraz z kompanem dotarli do mnie przy pomocy zaprzyjaźnionego laweciarza, Pana Roberta.
Historia tego konkretnego egzemplarza jest taka:
Samochód wyprodukowano w grudniu 1987 roku, a już w drugiej połowie stycznia 1988 roku Trabi został zarejestrowany w Polsce. Okres pomiędzy 1988 a 2008 rokiem pozostaje jednak dla mnie tajemnicą. Prins przez niemal 20 lat miał zaledwie jednego właściciela. Tutaj pojawia się kluczowy moment historii tego egzemplarza – Pan Sławek, poprzedni właściciel Trabanta, pracował w sklepie z akumulatorami. Trabant miał problemy z uruchomieniem silnika, ze względu na słaby akumulator. Pierwszy właściciel po usłyszeniu ceny akumulatora stwierdził, że za tyle, to on odsprzeda mu cały samochód. Jak powiedział, tak zrobił. Auto zmieniło właściciela za równowartość kwoty nowego akumulatora.
W pełni jezdny pojeździł jednak zaledwie pół roku, aby jako pełnosprawny samochód zostać odstawionym na 13-to letnią przerwę.
Samochód był jednak kompletny, za wyjątkiem braku kluczyków. Warto zaznaczyć, że z samochodem nie poradzili sobie specjaliści od „otwierania awaryjnego”, których zawiódł brak możliwości otwarcia drzwi pociągnięciem klamką od środka. Finalnie pomógł komplet kluczy z innego egzemplarza.
Prace rozbiórkowe ruszyły, jak zrobiłem porządek w garażu. Śmiało mogę powiedzieć, że po rozebraniu silnika każda śrubka tego samochodu będzie mi znana. Demontaż pomimo wszechobecnej korozji przebiegał bez problemów. Trabant zaskoczył mnie, ponieważ nawet najgorzej wyglądające śruby dało się odkręcić. Cała podłoga pokryta była dywanem pokojowym, który przyjął na siebie wilgoć i warstwę pleśni. Po jego wyjęciu Prins całkiem miło mnie zaskoczył, bo podłoga w kabinie okazała się być względnie w dobrym stanie. Mój niepokój wzbudził jedynie fragment przy ścianie grodziowej. Poszukując blacharza, zdołałem rozebrać i skatalogować wszystkie podzespoły i części. Części aktualnie wracają do sprawności i dawnego blasku.
Naprawa blacharki trwała miesiąc. Wyspawany jak oryginalnie wrócił do mnie go garażu, gdzie wymontowałem z niego całe zawieszenie. Nadwozie wyruszyło w podróż do piaskowania, zaś ja zabrałem się powoli za przygotowanie całej reszty auta. W międzyczasie wypadło kilka drobnych problemów, jak przykładowo zdeformowany dach. Udało mi się jednak kupić fragment dachu, który od 2004 roku nie miał już wiele wspólnego z kompletnym autem.
Prins z lakierowania powróci do mnie w pierwszym kwartale 2023 roku. Ja w międzyczasie zajmuję się lakierowaniem zawieszenia, kompletowaniem różnych drobiazgów i przywracaniem do oryginalności wnętrza. Schludne i pachnące wnętrze ma opowiadać historię tego auta, nie ma być typowym wytworem współczesnych tapicerów. Ten klasyk przejechał do tej pory zaledwie 40 tysięcy kilometrów – to też chcę podkreślić. Prins oczywiście powróci do swoich wszelkich fabrycznych barw.
Finał odbudowy planuję na czerwiec bieżącego roku. Samochód przy dobrej aurze będzie użytkowany regularnie. Uśmiechy, które potrafi wywołać swoją obecnością są trudne do opisania.
Czy mając do wyboru kupno gotowego egzemplarza, podjął bym się odbudowy raz jeszcze? Zdecydowanie tak. Satysfakcja z prac przy swoim samochodzie jest czymś, czego nie zamienił bym na żadną kwotę. Nie opłacało się, ale było warto. :)
Serdeczne pozDDRowienia dla całej Redakcji oraz wszystkich Czytelników!
Wojciech Pietraszko