W ostatni weekend września Klub Antycznych Automobili i Rajdów, czyli CAAR zorganizował dwudniową imprezę turystyczną pod nazwą „Jurajskie Duszki”. Jak Jurajskie to wiadomo, że po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Jak Duszki to wiadomo gdzie je można znaleźć, czyli był to rajd po zamkach ze szlaku Orlich Gniazd.


Zgłosiło się 35 aut klubowych i sympatyków tej formy turystyki motorowej. Najstarszym był Willys Knight z 1928 roku z ciekawym silnikiem o rozrządzie suwakowym. Wg literatury takie rozwiązanie cechuje niski poziom hałasu tego mechanizmu. Słuchając tego silnika cały czas zastanawiałem się co jest zatem źródłem głnych dźwięków dochodzących spod maski. Ale nie bądźmy drobiazgowi. Ponad osiemdziesięcioletni weteran szos ma prawo sobie pohałasować. Ważne że jeździł.

Drugim wiekowym autem był Citroen BL-11 komandora Rajdu. Wyjechał z fabryki jeszcze przed wojną i na swoją ponurą legendę, kiedy to przylgnęła do niego „Demokratka”, musiał sporo poczekać. Były dwa Garbusy. Jeden ze herbem Wolfsburga i z owalną szybą z tyłu i drugi ze znaczkiem M20, będący protoplastą pojazdu znanego bardziej jako Warszawa.

W imprezie brał udział taki rodzynek jak Nysa N59, czyli ta pierwsza z takim ślicznie proletariackim przodem zatwierdzonym pewnie przez Komitet Zakładowy PZPR. Kto nie wie co oznacza ten skrót niech zajrzy do Wikipedii. Starsi nie muszą, oni to będą pamiętać do śmierci. W każdym razie pojazd był twardy, bo pomimo pełnej awarii prądnicy jeździł z nami cały czas. Że bez świateł. Znowu nie bądźmy drobiazgowi.

Drugim rodzynkiem była FSO Syrena, której potem dorobiono nieoficjalnie liczbę 100, czyli poprzedzała Syrenę 101. Miała drzwi otwierane pod wiatr i dwucylindrowy motor, nad którym unosił się jeszcze św. Florian, bo przecież wyciągnięto go z pompy strażackiej. Nie św. Floriana, tylko silnik. Za to Syrena Bosto dumnie woziła na dachu kabiny koło zapasowe, dla którego nie znaleziono miejsca w środku. No i miała już trzy cylindry w silniku.

Były jeszcze dwa inne dwusuwy, rodem z NRD. Nadwozia miały z „papendeklu”, bo były to Trabanty. Takimi autami nagradzano kiedyś przodujących górników, więc ich obecność w naszej bazie była jak najbardziej na miejscu. Baza była w Morsku, dawnym rodku górniczym.

Oglądając niedokończony budynek hotelowo-rozrywkowy zastanawiałem się jakby to wyglądało, gdyby PRL potrwał dłużej. Na pewno budynek byłby większy, a tak został tylko dół pod fundamenty, już mocno zarośnięty i goła ściana szczytowa, która miała być docelowo ścianą dylatacji. Ale obecny gospodarz chyba się odnalazł na wolnym rynku, bo nigdzie nie było Kozubnikowych upiorów, wręcz przeciwnie. Widać było gospodarską rękę.

Wracają do aut to była spora grupa Citroenów DS. W różnych wersjach, ale w tym jedynym charakterystycznym kształcie, którego nie można pomylić z żadnym innym autem. Była to grupa z Klubu Citroena stąd takie umiłowanie tej marki. Kto ciekawy jakie były inne auta niech zajrzy do „listy obecności”: http://veteran.mojeforum.net/viewtopic.php?t=1628

Komandorów było dwóch. Jeden z Gliwic, drugi z Warszawy, tyle, że ten stołeczny zachorzał i nasz, śląski musiał sam ciągnąć ten interes. Ale żona mu dzielnie sekundowała i dlatego wszystko się udało i wręcz zasłużyli na pochwałę. Program był napięty. Jeździliśmy od zamku do zamku szukając tych duchów. Przewodnicy cały czas obiecywaliśmy, że już w tej sali, za tym załomem korytarza będzie Biała Dama. Niestety nie dane nam było zobaczyć ani Białej Damy ani innej zagłodzonej w lochu księżniczki. Nawet nie było Jeźdźca bez Głowy, choć ten to chyba występuje na innych terenach.

Za to kierowców bez głowy było sporo. Ale nie wśród uczestników. Wracając do duchów trzeba przyznać, że był ich ślad. W jednym z pomieszczeń była kartka: „Proszę nie przeszkadzać, ja tu straszę”. No i był jeszcze jeden element wyróżniający tę imprezę. Kazali nam chodzić. Na własnych nogach musieliśmy pokonać 1,5 km. W jedną stronę. Potem trzeba było wrócić, więc w sumie 3 kilometry na piechotę. Niektórych to bardzo bolały nogi po tym terenowym wyczynie, bośmy szli po Mirowskiej Grani.

Na szczęście pogoda dopisała, widoki były fantastyczne, bo liście już były złote, ale jeszcze były na drzewach. W sumie wzorcowa Złota Polska Jesień. Zamki są na wzgórzach, mają wieże, na niektóre można było wejść i zobaczyć np.: kominy elektrowni Bełchatów. Bagatela, tylko 150 km w linii prostej. Takie było czyste powietrze. No i te wapienne skały, które czas, woda i wiatr wyrzeźbił w przedziwne formy, czasem nawet perforowane, jak Okiennik Wielki. Ten teren ma jeszcze jedną atrakcję: jaskinie. Ale pod ziemię tośmy nie schodzili. No i nie kazali wchodzić na skałki po linie. Nawet nie trzeba było zjeżdżać po linie, choć taka możliwość była w Ogrodzieńcu, za jedyne 15,- złotych, ale zabrakło odważnych. W sumie świetna impreza, którą warto powtórzyć.