Bohaterka dzisiejszego artykułu, którą jest Pani Grażyna Dzwonkowska, swoje pierwsze rajdowe kroki stawiała jako zaledwie 17-letnia dziewczyna. Wyczynowe OS-y dziarsko pokonywała za kierownicą Wartburga 353 z 1970 roku, który należał do jej ojca. Były to według niej najpiękniejsze czasy, które z uśmiechem wspomina do dziś.

Pamiętny start Wartburgiem – Rajd Bałtyku 1974.

Pierwszym samochodem pochodzącej z Sopotu miłniczki motoryzacji był leciwy Citroen BL11. Wyprodukowany w 1937 roku samochód nie był na chodzie. Nie stanowiło to jednak przeszkody dla jego zdeterminowanej posiadaczki, która razem z grupą swoich kolegów próbowała przywrócić zapomnianą maszynę do życia.

– „O moim Citroenie dowiedziałam się podczas pewnej zimy. Samochód stał zamknięty w garażu na takiej górce. Dostanie się do niego było wtedy niemożliwe, bo śnieg całkowicie zasypał drogę dojazdową. Musiałam więc zaczekać z zamiarem jego zakupu do wiosny. Gdy śniegi stopniały – od razu pojechałam go obejrzeć. Większość swoich środków przeznaczałam właśnie na ten samochód i jego remont. Choć chęci były ogromne, po jakimś czasie zdecydowałam się na zakup podobnego samochodu w nieco lepszym stanie. Mój pierwszy Citroen nadawał się tylko na części. Drugi z kolei Citroen był bardzo rzadką, bo zmontowaną w Belgii odmianą B11 z 1943 roku. Pamiętam, że jeden identyczny wóz w kolorze ciemnozielonym jeździł kiedyś na Wybrzeżu. Swojego użytkowałam na co dzień – gdy podjeżdżałam pod szkołę to zawsze była wielka sensacja. Był na chodzie, więc zaczęłam nim już troszkę „szaleć”, a trochę go naprawiać. Jego nadwozie było identyczne jak w przypadku modelu 15 SIX, aczkolwiek silnik był już z BL-ki, czterocylindrowy. Z tyłu miał specjalne miejsce na koło zapasowe – to był taki model przechodni. Do dnia dzisiejszego mam z niego oryginalny prędkościomierz.”  – wspomina Pani Grażyna.

„Zjeździłam nim całą Polskę – byłam w Krakowie, Katowicach, Warszawie, Poznaniu, Słupsku, Łebie. Przygód było co niemiara. Poznałam wtedy wiele wspaniałych osób, pasjonatów weteranów. Odwiedziłam też piękne muzea, kolekcje. W pamięci mam do dzisiaj zbiór śp. Jana Pedy z Gostyna i znajdującą się tam Lorraine-Dietrich z 1913 roku. To były niesamowite czasy!”

Dosyć problematyczną sprawą było skomplikowane zawieszenie leciwego Citroena. Przy ostrzejszej jeździe na rajdach staruszków posłuszeństwa potrafiły odmówić jego półki, które po prostu się ukręcały. Nie było to jednak problemem dla Pani Grażyny, która wraz ze znajomymi stawiała czoła wszelakim naprawom.

– „Mieliśmy układ: Ja szlifowałam i polerowałam im niektóre części, a oni pomagali mi z mechaniką i innymi technicznymi rzeczami. Niejednokrotnie szyłam też tapicerki do ich weteranów. Byłam wtedy chyba jedyną w Polsce dziewczyną, którą interesowała się takimi samochodami. Całymi popołudniami i nocami potrafiłam przy nich dłubać.  Części zapasowych akurat miałam sporo, bo parę osób użyczyło mi zapasów z czasów, gdy ich rodzice poruszali się takimi samochodami. Trzymałam w domu silnik, skrzynię. Pamiętam, że mój dawny telewizor, zamiast na szafce, stał wtedy na bloku od silnika, bo się okazało, że garaż był za mały!” – wspomina z sentymentem Pani Grażyna.

„Wspomnień czar. Nieraz wracało się ze starą dwuzłotówką wciśniętą jako zaślepka cylinderka hamulcowego…”

To właśnie wtedy w głowie Pani Grażyny narodził się pomysł, żeby w Automobilklubie Morskim utworzyć sekcję weteranów szos. Został on z miejsca bardzo ciepło przyjęty przez innych.

– „Zaczęłam wtedy jeździć po mieście i wyszukiwać stare samochody zaparkowane przy ulicach. Były to stare „dekawki”, Mercedesy 170V, Simci-Fiat, kilka Citroenów. Gdy uzbierała się z tego już większa grupa samochodów, zarząd automobilklubu zdecydował, że zostanę przewodniczącą komisji weteranów szos. Wtedy zaczęłam swoją działalność. Zajmowałam się organizacją różnych rajdów, zlotów i imprez dla zmotoryzowanych. Przykładowo w 1976 roku zorganizowałam pierwsze na Wybrzeżu Ogólnopolskie Eliminacje do Mistrzostw Polski w konkurencji samochodów zabytkowych. Z racji tego, że mój B11 był zazwyczaj największym ze wszystkich samochodów na zlocie – załadowaliśmy do niego cały nasz sprzęt, materace i śpiwory. To była jego największa zaleta – był duży i pakowny!”  

Lecz nie tylko zabytkowe pojazdy były obiektem zainteresowań bohaterki dzisiejszego artykułu. Swoich sił próbowała ona również w licznych konkurencjach sportowych. Po pamiętnym wyczynie Wartburgiem swojego ojca, miłniczka szybszej jazdy startowała też w roli pilota ze swoimi znajomymi, którzy poruszali się wtedy nowoczesnymi autami. Zaliczały się do nich nawet takie okazy jak Mercedes W114/W115 czy piekielnie rzadka w czasach PRL-u Honda Z (!).

– „Zrobiłam też licencję do Mistrzostw Polski i wystartowałam Zastavą 1100p jako drugi zawodnik. Niestety nie ukończyliśmy wtedy rajdu. Był to piątek trzynastego, trzynasty odcinek specjalny. 13 minut przed północą wystartowaliśmy, a później było już dachowanie.” – dodaje Pani Grażyna.

Jak to się mówi – pechowa trzynastka! Rajd Kormoran, 1977 rok.

– „Po wymuszonej różnymi sytuacjami życiowymi decyzji o sprzedaży mojego Citroena, musiałam przesiąść się na coś innego. Wcześniej, bo w 1979 roku zakupiłam Polskiego Fiata 126p. Choć mój biały maluch miał wtedy zaledwie 5 lat – był już mocno pordzewiały.”

– „Postanowiłam sobie pomóc i załatwiłam do niego zupełnie nowe nadwozie w kolorze czerwonym. Od zawsze maluchy w tej kolorystyce kojarzyły mi się ze skrzynką na listy. Z racji tego, że pracowałam wtedy w autoryzowanym serwisie Forda, miałam też sporo kontaktów. Znajomy załatwił mi w jednym z lepszych, sopockich warsztatów zmianę koloru mojego auta. Fiat został tam przemalowany na kolor srebrny-metalic – niezwykle modną wtedy barwę. Myślę, że był to taki w sumie jedyny trójmiejski maluszek ze spojlerem, sportową kierownicą i halogenami.” – zdradza nam nasza rozmówczyni.

„Maluszek” po przeróbkach.

– „W 1992 roku za namową kolegów wystartowałam w Rajdzie Żubrów. Poruszałam się wtedy zaledwie roczną, wzmocnioną wersją Peugeota 106. Przywiozłam stamtąd 4 puchary, które wręczył mi dawny kierowca rajdowy Adam Smorawiński. Pamiętam, że polecił mi on później najszybszą drogę do Poznania, bo zaraz po Żubarch miałam pojawić się na wystawie psów. Trasa oczywiście się sprawdziła. W parę godzin dotarłam na miejsce, z którego również wyjechałam z nagrodami!” 

Na trasie Rajdu Żubrów.

Choć od tych pamiętnych wydarzeń minęło już wiele lat, nasza rozmówczyni wciąż pielęgnuje swoją pasję do motoryzacji. Kilka lat temu była ona uczestniczką w Rajdzie Pań, gdzie pokazała na co ją stać za kierownicą swojego prywatnego auta – Mercedesa A210, czyli iście sportowemu wariantowi Klasy A.

– „Rok temu uczestniczyłam w Rajdzie Niepodległci. Nie ukończyłam niestety tej imprezy, bo na jednym z odcinków sportowych wyskoczyły mi przed maskę trzy panie. Jechałam z taką prędkością, że o hamowaniu nie było nawet mowy! Pierwszy raz w życiu miałam taką sytuację. Odbiłam kierownicą, przeleciałam przez wysepkę i załatwiłam sobie koło, wahacz oraz parę innych rzeczy, ale na szczęście tym kobietom nic się nie stało. Po całym wydarzeniu stało się jednak coś, co naprawdę mnie wzruszyło. Pozostałe uczestniczki rajdu specjalnie mnie uhonorowały, oddając mi swoje puchary. Mówiły, że jestem dla nich wzorem, takim autorytetem, motywacją. To było przemiłe i zapamiętam ich gest do końca życia. Od klubu dostałam również specjalny puchar za uratowanie życia tym trzem kobietom, gdyż tamta sytuacja była nie do pozazdroszczenia.”

Planów na kolejne rajdy turystyczne w kalendarzu naszej rozmówczyni ciągle przybywa. Parę miesięcy temu, wraz z ekipą miłników FSO odwiedziła ona Niemcy, gdzie klub Trabanta zorganizował spotkanie dla miłników pojazdów tej marki. Pani Grażyna aktywnie angażuje się w liczne imprezy dla zmotoryzowanych i jest inspiracją dla wielu osób, które kochają te starsze, jak i nowsze wozy.

Bardzo dziękujemy Pani za możliwość rozmowy. Życzymy wielu sukcesów oraz zawsze szerokiej i bezpiecznej drogi!

 

Zdjęcia: archiwum Grażyny Dzwonkowskiej