Wśród zgłoszeń, które wpłynęły do naszej Redakcji, przy okazji ostatniego konkursu otrzymaliśmy zdjęcia i historię, dążenia do celu…. zdobycia „pojazdu”, o którym się marzyło…. wspólnie z kobietą, którą darzy się niesamowitym uczuciem…. Co prawda historia ta nie wpisuje się w koncepcję naszego serwisu, ale postanowiliśmy zrobić wyjątek i ją opublikować w dwóch częściach, aby pokazać Wam jak „gorąca” może być pasja do motoryzacji…w każdej jej postaci…!
D jak Daria, G jak… GL 1000 (Część I)
Podróż życia. Motocykl sprowadzony na wariata z Belgii, bez haka, bez lawety, starym Fordem Mondeo z cieknącym, a raczej tryskającym olejem silnikiem. W Polsce w hipermarkecie kupiliśmy z Darayą (Darią) tani olej silnikowy, załadowaliśmy do bagażnika i pokonaliśmy tysiące kilometrów niezapominając o tym, że jak nie cieknie to znaczy, że nie ma.
No, to wszystko od początku. Trudny czas. Czas rozstania. Czas bólu, nie zawsze czas zapomnienia. Tęsknota. W tym momencie w trzydziestoparoletnim facecie rodzi się dziecko, albo po prostu odradzają się marzenia. Może chęć zrealizowania pogrzebanych pragnień, uporczywe dążenie do nich, walka, może jednak one stanowią o prawdziwej dojrzałości?
Był koniec czerwca 2008 r. W ciężkich chwilach obudziła się we mnie chęć pojechania na festiwal do Jarocina. To tylko 400 km ale chcę jechać tam własnym motocyklem, z kobietą, która jest teraz przy mnie, stoi za mną murem, pomagamy sobie przetrwać. Jak w piosence Osieckiej jesteśmy, ona i ja, „kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością”. Problem rodzi się inny, czy wybrać się tam swoją eMą? Już raz tego dokonałem. Z Ostrowca do Kalisza w 6 godzin i z Kalisza do Jarocina w 7. Poznałem wtedy najdroższą cynę w byłym układzie Warszawskim. Sam wymontowałem prądnicę, rozebrałem ją, pokazałem które przewody wlutować (3 szt.), a później wszystko złożyłem. 60 zł, zakład elektromechaniki samochodowej w Kaliszu w 2008 r. Nie wystarczyło na długo, zamienialiśmy się z kolegą na akumulatory, i tak wróciliśmy po festiwalu.
Kocham kapcie, dom, stałość, jestem częścią historii, a moi przodkowie żyją obok mnie. Niczym szaleniec w obłędzie postanawiam rozstać się z moim motocyklem, do widzenia M-72 z 1947 r., do widzenia każda śrubko, każda podkładko, żegnajcie łożyska, simeringi, oringi, własnoręcznie docięte uszczelki korkowe i kryngielitowe. Oddaję 13 godzin stabilizowania tłoków w oleju na kuchni kaflowej bez okapu. Ból muszę wynagrodzić sobie czymś innym. Musi to być klasyk, który wprawi w osłupienie wszystkich, włącznie z siusiumajtkami i maminsynkami jeżdżącymi na ścigach. Niech to będzie Honda CBX 1000! Sześć cylindrów w rzędzie, motocykl legenda, założę jej „żółtą, zabytkową blachę” i pokażemy plastikom! Cóż, to aż 13 sekund, ale do 200 km na godzinę.
Zaczyna się walka z czasem. Jestem prostym, niezamożnym chłopakiem. Sprzedać moje cacko i zdążyć zalicytować, skoczyć do Niemiec, zarejestrować na tablice wywozowe i wrócić motocyklem tysiąc pięćset kilometrów. Wyjechać na ukochany festiwal. Ciekawe na ile wystarczy kasy? Udaje się, eMa idzie w dobre ręce, kupuje ją kolekcjoner z Krakowa. Daraya (tak ją nazwę później) dysponuje wspomnianym samochodem. Pakujemy nasze byle co, pożyczamy laptopa i ruszamy. Po drodze szukamy hot-spotów i licytujemy. Knajpy, fast-foody, stacje paliw. Zatrzymujemy się w Legnicy, za chwilę koniec licytacji, próbujemy w McDonalds, nagle zrywa się burza, brak zasięgu, internetowa cisza…
Przepraszam pana, przepraszam państwa, przepraszam panią – tak w kółko – gdzie tu można znaleźć Internet bezprzewodowy? Koło Urzędu Miasta. Jedziemy! Nie ma! Wracamy do baru, nigdy już na e-bayu nie będzie tak taniego CBXa. Jakiś mówiący niezrozumiale (patrz etymologia słowa Niemiec) kupił ją „za grosze”. Co robić? Daraya proponuje żeby zalicytować GLa. Mieliśmy go rezerwowo upatrzonego, ale nie dzwoniliśmy do właściciela. Zdjęcie jest niskiej rozdzielczości. To już nie Niemcy, a Belgia… a cały opis to „motocykl klasyczny”. Jest zasięg, zostało kilka minut. ???? Licytujemy, jest nasz!
Bardzo się podniecamy, nakręcamy się wzajemnie, kupiliśmy nasz pierwszy, jak się później okaże nie ostatni, wspólny motocykl. Jesteśmy przeszczęśliwi, to jest jakiś szał! Pierwszy prototyp Hondy Gold Wing powstał w 1972 r. i został pomyślany jako sześciocylindrowy bokser o pojemności 1470 cm3. Jednak GL 1000, którego premiera odbyła się wg różnych źródeł w 1974 lub 1975 r. miał tylko 4 cylindry. Prawdopodobnie było to spowodowane względami technicznymi. Istnieją pogłoski, że ten oto motocykl miał być ścigaczem. Jego imponujące jak na tamte czasy osiągi nie szły jednak w parze z wygodą jazdy. Był bardzo ciężki, ponadto nie wytrzymywały ramy. Wniosek jest jeden; kiedy kury miały kły, Gold Wingi nie były kredensami, ale mimo wszystko zasłynęły jako motocykle turystyczne. Stały się popularnym modelem w Północnej Ameryce, Zachodniej Europie i Australii.
Jest to też motocykl przełomowy. Po raz pierwszy w produkcji seryjnej zastosowano trzy tarcze hamulcowe, również po raz pierwszy zastosowano chłodzenie cieczą. Wprowadzono dodatkowe wskaźniki: poziomu paliwa i temperatury chłodzenia, zastosowano żarówkę H4, miejsce nożnego rozrusznika znalazło się w schowku w atrapie zbiornika paliwa.
Ruszamy oszczędzając na czym się da, mamy wszystko wyliczone, zakup, droga, powrót, wyjazd do Jarocina, przeżycie do wypłaty. Tankujemy gaz, udajemy, że benzyna nie jest potrzebna, przeżywamy stres w korku na autostradzie, samochód chodzi na oparach. Czy wiesz ile kosztuje mandat za brak paliwa? Nie wypłacimy się! Cały czas w trasie i cały czas brak kontaktu ze strony sprzedającego. Potrzebujemy hot-spota. Okazuje się, że taniej niż jedzenie w popularnej sieci wyjdzie nocleg na kwaterze. Trafiamy do przemiłej pani, ma trzy pokoje do wynajęcia. 25 euro za jeden (kupowaliśmy je po 3,15 zł). Bierzemy piękny widok, łąki i góry. Ku naszemu zaskoczeniu lądujemy w apartamentach, jakich byśmy chyba nie spodziewali się w naszych czterogwiazdkowcach. Czeka tu na nas ogromny hall, wielki umeblowany pokój, telewizor, bezprzewodowy net, łazienka wielkości naszego pokoju w bloku, znowu korytarzyk i kuchnia z lodówką, herbata i kawa. Nigdy nie spałam w tak wielkim łożu – powiedziała Daria. Znowu piszemy maila, bierzemy prysznic i momentalnie zasypiamy. Jazda dzień i noc w końcu dała o sobie znać.
Rano właścicielki już niema. Kładziemy klucz pod wycieraczką, kod do netu pod doniczką i wyjeżdżamy. W Polsce byłoby to nie do pomyślenia. Przecież nasza duma, czyli słowiańska natura wielu nie pozwoliłaby zostawić tego miejsca w spokoju. Chyba rzadko przyjeżdżają tu Polacy, zdążyliśmy się po drodze wiele nasłuchać, wstyd!
Ciąg dalszy nastąpi…..
Paweł Bajerczak
(zdjęcia ze zbiorów autora)