Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy mobilizuje wszystkich. Jednych do dawania, drugich do zbierania, a jeszcze innych do krytykowania.
Mnie zmobilizowała do wyjazdu na finał imprezy aż do Tarnowa. Dlaczego aż tam? Przecież stare auta były na XX finale WOŚP-u w Kętach, a nawet w Katowicach. Do Tarnowa zaprosił mnie znajomy, zresztą szef Auto Moto Klubu Tarnowskiego. Zrobił to wtedy, kiedy jeszcze była złota polska jesień i zachęcony jej urokami przyjąłem zaproszenie. Przytomnie zastrzegłem się, że mój przyjazd dojdzie do skutku tylko wtedy, kiedy nie będzie śniegu. No i 8 stycznia w pogodzie było wszystko, ale nie było śniegu.
Dzień wcześniej sprawdziłem to, co się powinno sprawdzić przed podróżą i w niedzielę ruszyłem A4 z Gliwic do Tarnowa. Prognoza przewidywała przelotne opady deszczu i już w okolicy Rudy Śląskiej zaczęła się spełniać. Do Krakowa raz lało, raz siąpiło, ale jak minąłem zjazd na Wieliczkę przestało padać. W Szarowie nagle zrobiła się dziura w chmurach i wyjrzało słońce. Pewnie było ciekawe czy w Łapczycy jest korek. A tu niespodzianka. Ruch był tak niewielki, że nawet rondo w Brzesku nie było w stanie go blokować. W ten sposób zrobiłem niespodziankę w Tarnowie, bo grubo przed czasem zameldowałem się organizatorom.
Na Rynku trwały jeszcze przygotowania do imprezy. Scena była już zmontowana, ale kapele dopiero rozkładały sprzęt i robiły próby techniczne katując słuch sprzężeniami aparatury. Strażacy zwozili swój sprzęt ratunkowy, przeróżne błotołazy, poduszkowce, quady, a nawet kuchnię polową. Policja też zaczynała ustawiać swoje pojazdy. Widziałem, że byli bardzo dumni ze swojej pościgowej Alfy. Nie miałem odwagi spytać, czy to ta w której koła odpadają.
Przewidując, i słusznie, że atmosfera będzie gorąca, ale powietrze zimne, zbudowano piece węgierskie i palono w nich drewnem. Nie dymiły, więc drewno musiało być suche. Postawiłem Forda na wskazanym miejscu, dałem kartkę z opisem auta za szybę i zaraz spotkałem młodego człowieka, który przyjechał Panonią.
To jest zdolny człowiek. Na zlocie w Tuchowie potrafił przewrócić ciężką radziecką M-kę z przyczepką właśnie na nią. Panonia była bez przyczepy więc nie miał okazji powtórzyć wyczynu.
Kolejnym weteranem szos który przyjechał na Tarnowski Rynek był Plymuth z 1933 roku. Sześciocylindrowy silnik chodził jak nowy. Za kierownicą siedział postawny pan ubrany w garnitur w prążki. Na głowie miał wielki kapelusz, wszak prowadził amerykański automobil. Nie miał jednak wierzchniego okrycia, a było zimno. Więc czym prędzej poszliśmy do kawiarni na coś ciepłego. Pijąc herbatę i gorącą czekoladę tęsknie spoglądaliśmy na półki pełne szkła z kolorowymi napitkami, które w tej sytuacji były dla nas zakazane.
Przez okno widzieliśmy tłumy Tarnowian jak podziwiają nasze pojazdy. Wokół nich krążyli wolontariusze, których puszki szybko napełniały się metalem i banknotami.
Pan Andrzej przyznał się, że ma około 17 zabytkowych pojazdów. Około, ponieważ część jest jeszcze w krzakach, ale co cenniejsze pojazdy są pod dachem. Okazało się, że mamy podobne gusty, bo w jego kolekcji są modele, które i ja trzymam po garażach. Ale Forda Capri nie miał, choć auto mu się bardzo podobało. W międzyczasie dojechał na Rynek VW Garbus, ale młodzik z Meksyku. Jego załoga to byli wolontariusze, którzy szybko ruszyli do pracy.
Jak zjawił się Maluch w pierwszej wersji z chromowanymi zderzakami i z plakietką „Licencja Fiat” poszliśmy go podziwiać. Było co oglądać. Stan jak prosto z fabryki. Jednak ludzie nie żałują czasu i pieniędzy, aby te auta wróciły do pierwotnej postaci. Maluch nie był za długo, pewnie załodze zrobiło się zimno i wróciła do domu. Ale na jego miejsce podjechała Warszawa 223. Auto i kierowcę widziałem na Tuchowskich MotoLegendach PRL-u, ale wtedy nie miałem okazji porozmawiać z nim. Teraz dowiedziałem się, że Warszawa jest rok starsza od Forda i że przeszła gruntowną restaurację. To akurat było widać i to z zewnątrz jak i w środku.
Na Rynku grały kapele, jedne lepiej inne trochę gorzej, Ludzi było cały czas pełno, wolontariuszom mdlały ręce, chyba puszki robiły się coraz cięższe. Niebo, choć ołowiane nie spuszczało kropli deszczu. Grupa rekonstrukcyjna straszyła bronią i strojami maskującymi, choć co odważniejsi robili sobie z nimi zdjęcia. Jak zaczynało zmierzchać stwierdziliśmy, że wystarczy tego naszego udziału i ruszyliśmy w powrotną drogę. Ci miejscowi to mieli kilkanaście minut jazdy, ja miałem do pokonania 200 km. Zaraz za Tarnowem zaczęło siąpić i właściwie do Katowic jechałem w włączonymi wycieraczkami. Ale do Gliwic auto zdążyło już podeschnąć. Ford jak zwykle objechał bez kapryszenia, choć Capri. Światła H4 to jednak jest dobry wynalazek, bo przecież prawie całą drogę jechałem po ciemku. No i pierwszy wyjazd weteranem w 2012 roku został zaliczony. Wieczorem w telewizorze oglądałem XX finał w innych miastach. Wszędzie pogoda za bardzo nie przeszkadzała w kwestowaniu. No i Orkiestra zanotowała kolejny rekord!