„To prosty i zdumiewający samochód” tak o samochodzie Mini powiedział kierowca rajdowy Paddy Hopkirk, który w 1964 roku wygrał słynny Rajd Monte Carlo samochodem Mini Cooperem S. Jest coś w tym samochodzie, co sprawia, że liczba” minimaniaków” rośnie z każdym rokiem, a ich liczba już dawno przekroczyła liczbę wyprodukowanych przez BMC (British Motor Corporation) samochodów.
Samochód: Austin Morris
Model: MINI CLUBMAN ESTATE
Kolor: Russet Brown
Rok: 1978
Silnik: benzyna
Pojemność – 1098 cm3
Moc: 45,6 KM
Prędkość maksymalna: 132km/h
Waga: 686 kg
Większość ludzi słysząc Mini widzi przed oczami zielono-czarny, mały, sprytny samochodzik, którym jeździł Jaś Fasola. Samochód okazał się być tak popularny, że w ciągu ponad czterdziestu lat produkcji pozostawał praktycznie bez większych zmian. Popularność oraz uniwersalność tego samochodu sprawiła, że stworzono również kilka innych mniej znanych wersji i właśnie o jednej z nich, czyli o Austin Morris Mini Clubman Estate 1100 oraz o „chorobliwej miłości” do tych sympatycznych samochodzików opowie nam Pani Małgorzata Czaja z Wrocławia.
„Choroba” ta zaczęła się zupełnie niewinnie od chęci kupienia drugiego auta, niewielkiego i miejskiego. Chciałam jednak, żeby był to samochód z duszą. Braliśmy pod uwagę Garbusa lub Mini, które nie jest tak popularne w Polsce. Poznaliśmy historię auta i niezbędne informacje na temat użytkowania i mechaniki. Okazało się, że we Wrocławiu jest warsztat specjalizujący się w naprawach Mini i mogliśmy tam „wypróbować” i przymierzyć się do samochodu.
Pierwszy egzemplarz kupiliśmy po krótkich poszukiwaniach w Zielonej Górze, rocznik 1992. I tak zaczęła się wielka przygoda z małymi samochodami. Zakup kolejnych mini był tylko kwestią czasu. Drugie auto dostałam na rocznicę ślubu. Trzecie sprawiliśmy sobie na Gwiazdkę.
Marzyłam o zakupie oldtimera Mini w oryginalnym – fabrycznym stanie, co w przypadku tych samochodów jest szalenie trudne, bo łatwo i tanio je się modyfikuje. W poszukiwaniu „rodzynka”, co jakiś czas przeglądałam zagraniczne serwisy aż zawędrowałam na niemieckie forum, gdzie znalazłam ogłoszenie dotyczące auta z Włoch. Sprawdziłam dystans – 1300 km w jedna stronę. Plan miałam gotowy – lecimy samolotem, wracamy na kołach. Auto jest stworzone do tego typu wypraw – typ wagon z wydłużonym tyłem. Nie pozostało mi już nic innego jak napisać do właściciela i dopytać o szczegóły dotyczące auta. Jak zwykle w takich wypadkach oboje z mężem przeżywaliśmy niesamowitą huśtawkę nastrojów, już po raz trzeci (dwie poprzednie zakończyły się zakupem). Raz pełni euforii, za chwilę dopada nas zwątpienie. Jedno drugiemu wynajduje argumenty na NIE, uzasadnia i sprowadza na ziemię, po dziesięć razy na godzinę zamykamy temat, ale skrycie każde myśli dalej o aucie i w końcu temat znów powraca.
Tym razem było dokładnie tak samo. Zawzięcie dyskutując o potencjalnym zakupie pojechaliśmy do Czech na zlot. Na miejscu, o zgrozo, zobaczyliśmy pięknie odrestaurowany egzemplarz „naszego Włocha”. Ja już zupełnie się pogrążyłam. Mąż sprawdzał wymiary, czy zmieści się do garażu. Jakby tego było mało odpisał właściciel, co prawda tylko jednym zdaniem, ale i tak byłam zachwycona nawiązanym kontaktem. Odpowiedź nie była nam na rękę – mechaniczny stan auta jest nieznany – od lat nie odpalane.
Z naszej wyprawy nici. Auto nie wróci na kołach – nie zaryzykujemy takiej podróży. Temat przycichł. Tymczasem znów napisał właściciel z kolejną porcją informacji o aucie. Maile chyba zmęczyły właściciela, bo zaproponował kontakt z Polakiem mieszkającym we Włoszech, który włączył się w pomoc sprowadzenia auta. Dopełniliśmy formalności i po trzech tygodniach oczekiwania auto przyjechało do nas na lawecie. Tak kupiliśmy „kota w worku” o upiornie długiej nazwie Austin Morris Mini Clubman Estate 1100.
Auto zostało wyprodukowane w Anglii w fabryce Leylanda na rynek Włoski w 1978r. Jest w pełni oryginalne i było wyjątkowo mało używane. Na tylnich kanapach zachowały się nawet fragmenty fabrycznej folii. Wszystkie części są jak w typowym Mini włącznie z brakiem sprężyn i występującym w tym miejscu gumowym elementem sprężynującym – zwanym gruszką.
Wersja Clubman charakteryzuje się wydłużoną i wyprostowaną maską, co zwiększą komorę dla silnika. W stosunku do klasycznego Mini model Estate to nawiązanie do modeli mini Countryman i Traveller, z przesuwanymi tylnymi szybami i podwójnymi tylnymi drzwiami. Wyposażenie jest standardowe, bez jakichkolwiek luksusów. Jak przystało na auto dla biednych pielęgniarek, które zaprojektował Sir Alec Issigonis.
Sporych rozmiarów, obszyta skórą kierownica, dwa zegary, mały panel z kontrolkami i sterowaniem nawiewem, prosta półka, popielniczka zamontowana w podłodze na moście za przednimi fotelami, pasy z przodu i kanapy bez zagłówków.
Włoskie smaczki. Auto ma hamulce bębnowe, zaskoczyła nas jednak okładzina szczęk, która jest drewniana i jest prawdopodobnie charakterystyczna dla produkcji na włoski rynek, podobnie jak sterowanie nawiewem powietrza – wyciągnięte cięgno – wieje zimne, schowane ciepłe.
Na dzień dzisiejszy samochód jest praktycznie w 100% oryginalny, odnowiony został silnik i standardowo wymieniliśmy części eksploatacyjne. W przyszłości planujemy odświeżenie lakieru. Clubman na szczęście nie różni się aż tak bardzo od zwykłego Mini, dlatego części do tego modelu można kupić na ebay-u albo szukamy na stronach angielskich sklepów z częściami do Mini. Nie zawsze jest to takie proste, ponieważ sprzedawcy na serwisach aukcyjnych nie chcą wysyłać poza Anglię. Trzeba się więc uzbroić w cierpliwość i czekać na odpowiednią ofertę, co zajmuje sporo czasu.
Samochód możemy polecić wszystkim, którzy mają pasję motoryzacyjną. Nie jest to samochód dla ludzi lubiących wygodę i luksus. To bardzo wymagające auto i trzeba być zapalonym majsterkowiczem, albo mieć odpowiednie fundusze. Na szczęście „Miniak” to samochód, który na pewno odpłaci się nam niesamowitymi wrażeniami z jazdy i bezusterkową jazdą, oczywiście jak będzie miał dobry humor.:)
Foto: ze zbiorów: Pani Małgorzata Czaja!