19. kwietnia 2015 roku w Mikołowie odbyło się kolejne spotkanie klasycznych aut. Te auta były dodatkową atrakcją 4 Rajdu Mikołowskiego, sportowej imprezy organizowanej przez Automobilklub Ziemi Tyskiej.


Na parking pod CH Auchan w Mikołowie zjechało około dwudziestu klasycznych aut. Organizatorzy skasowali uczestników wpisowym, rozdali naklejki, mapkę i obiecali poczęstunek na mecie, która była w Miasteczku TwinPigs.

Byłem tam dzień wcześniej i tak zmarzłem, że palec nie chciał naciskać spustu migawki aparatu fotograficznego. Dzień później temperatura była bardziej łaskawa, a i słoneczko nas oglądało. Tyle, że w niedzielę ważne obowiązki rodzinne nie pozwoliły mi być do końca imprezy, więc jak powiedziałem organizatorom, że będę tylko na Mikołowskim Rynku, to łaskawie dali pojechać za darmo. Ale naklejki nie dali. Tacy hojni to znowu nie byli.

Było sporo Dużych Fiatów i Fordów. Był nawet Duży Fiat Kombi. Był jeden Maluszek w pomarańczowym kolorze. Wyglądał jak mandarynka. Był Mustang, ale to też Ford. Za to Corvetta to już jego konkurencja. Mój znajomek pokazał wreszcie swoją Cytrynkę 2CV. Rzucała na kolana, tak była wypieszczona. Miała towarzyszkę w postaci Diany. Ale zielona Diana już od dawna bierze udział w imprezach klasycznych aut.

Wg mnie najciekawszym autem tej imprezy był Triumph Spitfire Mk3 w ślicznym kolorze British Racing Green. Wersja Mk3 jest znacznie rzadziej spotykana od popularnego Mk4. Sympatyczny właściciel tego pojazdu największą furorę zrobił jak zdjął maskę. W Spitfire maska podnosi się w całci odsłaniając silnik i zawieszenie. Okazało się, że dla wielu taki dostęp do przedniej części auta jest szokiem. Tylko dachu nie chciał zdjąć i to pomimo mojego podpuszczania. Ja po prostu chciałem zrobić wyraźne zdjęcia wnętrza, deski i zegarów.

Po wstępnych pogwarkach zebraliśmy się w kolumnę i pojechaliśmy na mikołowski rynek. Tam dołączyła do nas biała Wołga, która jeszcze kilka dni temu miała ukraińskie tablice rejestracyjne. Jej nowy właściciel, zresztą organizator słynnych spotkań sosnowieckich, był bardzo dumny z żółtych tablic zabytku ruchomego, na których jeszcze nie obeschła farba. Nasze auta na mikołowskim rynku były podziwiane przez licznych mieszkańców, zwłaszcza jak się skończyła msza w pobliskim kościele. Ale muszę powiedzieć, że byli przygotowani. Wielu miało aparaty fotograficzne, którymi uwieczniali nasze pojazdy. Bo teraz to każdy ma komórkę z aparatem, a niekoniecznie dowód osobisty przy sobie. Więc ci co zabrali na Rynek aparat fotograficzny wiedzieli, że będzie tam coś ciekawego.

Co prawda niektórzy byli rozczarowani, że nie ma Syreny czy Warszawy, tylko jakieś „zagraniczne barachło” – to jest zasłyszane u starszego jegomościa, który wyglądał jakby dopiero co wyszedł z noclegowni. Czas na Rynku wypełniły nam pogwarki i pokazywanie co się ma pod maską. Byłem Fordem Capri i jak zwykle po podniesieniu maski, dużej jak stół, ludzi dziwi ilość miejsca pod nią. Tylko co bardziej spostrzegawczy dostrzegali silniczek V4, który napędza ten pojazd. Najlepsze jest to, że moc, która w nim drzemie wielu zaskakuje i to co tam jest, dociera do nich dopiero wtedy, kiedy oglądają kształtny tyłeczek Caprychy.

Nasz pobyt na Rynku zakończył się symbolicznym zjazdem ze startowego podwyższenia. Oczywiście obowiązkowo byliśmy wypuszczani poniesieniem flagi Automobilklubu . Kolumna zgodnie z mapką skręciła na południe, a ja pożegnałem się fanfarą i wróciłem do Gliwic. Rodzina bliższa od najlepszych kumpli.