Pochodzę z małej miejscowości. Urodziłem się w 1990 roku i jak na kogoś, kto wychowywał się w szalonych latach dziewięćdziesiątych na wsi, moje pierwsze motoryzacyjne kroki i rodząca się miłość do samochodów to nic innego, jak obcowanie w głównej mierze z Fiatami 125, 126, Polonezami, Wartburgami itp. Ale nadszedł przełomowy rok 2000, kiedy to moi rodzice postanowili, że ciężko zarobione złotówki wymienią na marki i pojadą do naszych zachodnich sąsiadów, po lekko już zardzewiałego Golfa II. W wyjeździe i zakupie pomagał im oczywiście lokalny handlarz Tomek, który znany był w rodzinnych stronach ze sprowadzania z zagranicy rożnych aut.

Ów Golf w kolorze białym z silnikiem zasilanym tym samym paliwem co nasz Ursus pomykał przez kilka następnych miesięcy po okolicznych wioskach, budząc podziw wśród lokalnej społeczności. Do czasu. Pewnego dnia odwiedził nas dawny kolega Taty. Kolega z miasta. Przyjechał on Mercedesem W123. Kolor też biały, ale na tej dostojnej limuzynie, i to w dodatku bez grama rdzy, prezentował się fenomenalnie. Miał on silnik 3.0. Pamiętam jak nas przewiózł przez wieś. Przy lekkim muśnięciu w pedał przyspieszania wbijał mnie jako dzieciaka w tylną kanapę (zresztą i tak dużo wygodniejszą niż w naszym pokoju gościnnym). Wtedy, mając 10 lat, postanowiłem, że jak będę duży, to kupię sobie takie W123, bowiem to najlepszy wóz jakim jechałem.

Lata leciały, poszedłem na studia, marzenia przykrył kurz, aż tu nagle zamówiłem sobie taksówkę… chyba nie muszę mówić, czym przyjechał po mnie Pan taksówkarz. Oczywiście kremową beczką. Marzenia z lat dziecinnych powróciły. Mając już wtedy 20 lat postanowiłem powrócić do planu związanego z zakupem Beczki. Jednak rówieśnicy byli na etapie poszukiwań Golfów III, Civiców VII, Seicento Sporting, więc wpatrując się w nich, znów porzuciłem swe marzenia. W roku 2011 przypadkowo natrafiłem na znany w TVN Turbo program, w którym to pewien miłnik starej motoryzacji opowiadał o różnych legendach poprzedniego ustroju. Po obejrzeniu kilku odcinków, marzenie z dzieciństwa, jednocześnie będąc na etapie poszukiwań swojego pierwszego samochodu, powróciło.

W efekcie postanowiłem sobie nabyć jakikolwiek klasyczny samochód, zarażony entuzjazmem Pana z telewizji. Decyzja zapadła. Kupuję auto klasyczne, widełki, jakie ustawiłem to: samochód ma być wyprodukowany około roku 1980, ma być jeżdżący, ma w nim nic nie stukać, nie pukać i ma kosztować maksymalnie 3 tys.zł. Na znanym portalu aukcyjnym, w kategorii: samochody, ustawiłem swoje widełki i pierwsza propozycja spośród kilkuset stron? Granatowy Mercedes W 123 w cenie 2900zł! Przypadek? Nie sądzę! Schody jednak zaczęły się nieco później, okazało się bowiem, że jest to dopiero zaczynająca się licytacja. Tak, tak, wtedy jeszcze na tym portalu można było licytować samochody. Więc zalicytowałem, kilka podbić, determinacja w zakupie tego samochodu była tak duża, że podniosłem widełki do 5 tys.zł. Jednak za każdym podbiciem okazywało się, że cena nie osiągnęła kwoty minimalnej. Aukcja z tym Mercedesem zakończyła się ostatecznie, a wielu chętnych, którzy licytowali, nie zdołali jednak przebić kwoty, jaką ustawił właściciel za minimalną. Aukcja z tym samochodem pojawiała się jeszcze kilka razy i za każdym razem nikomu nie udało się jej wygrać.

W końcu, za siódmym razem, właściciel postanowił nie podawać wcale żadnej kwoty minimalnej. Kwota minimalna, jaką ustawiał w poprzednich aukcjach to była 6,5 tys.zł, jak mi później powiedział, ale że mniej więcej każda aukcja kończyła się na cenie 5-6tys.zł, postanowił już nie ustawiać kwoty minimalnej. Przypuszczam, że postanowił „opuścić” około 500-1000 zł, skoro każdy tyle oferował i tym razem nie ustawił ceny minimalnej w ogóle. Wielu licytujących wcześniej, zrezygnowana przegranymi w aukcji, przestała licytować i zainteresowanie autkiem zmalało. Na moje szczęście a na nieszczęście sprzedającego, udało mi się wygrać aukcję. Zatrzymała się ona na 3 tys.zł. Czyli moje początkowe widełki.

U mnie to był okres zbliżającej się sesji, a sprzedający poirytowany tym faktem, usilnie chciał wydłużyć czas przed moim przyjazdem i sfinalizowaniem transakcji. Mnie z kolei to odpowiadało ponieważ trwająca sesja i zbyt daleki dystans dzielący mnie od autka, a ponadto dyskusje z rodzicami na temat klasyków, przeciągały wyjazd po auto w czasie.

Rodzice oczywiście odradzali mi tego zakupu. W końcu po około miesiącu od wygranej aukcji zgłosiłem się po samochód. Znajdował się on na drugim końcu Polski. Z kolegą wzięliśmy samochód z wypożyczalni z opcją pozostawienia go w filii znajdującej się w mieście, w którym była do odebrania beczka i pojechaliśmy. Okazało się, że sam samochód znajduję się w stodole, około 35 km od tego miasta, gdzieś w szczerym polu. W końcu dotarliśmy na miejsce bardzo późnym wieczorem, także pierwsze oględziny pojazdu odbyły się w ciemnej stodole, z latarką z telefonu w ręku. Jako że ja i mój kolega nigdy nie mieliśmy do czynienia namacalnie z klasykami, za to obejrzeliśmy parę odcinków wspomnianego programu i miliony aukcji, więc uważaliśmy się za fachowców. Przecież w dodatku w aukcji były zdjęcia a na nich samochód był czysty i lśniący. Niestety na miejscu okazało się, że stan faktyczny nieco odbiegał od tych zdjęć, ale samochód z wypożyczalni trzeba było oddać do północy, a beczka i tak była zakupiona za pół ceny niż pierwotnie sprzedający sobie życzył, więc stwierdziłem, że warto mimo wszystko zaryzykować.

Umowa spisana, pieniądze wyłożone, odpalamy i wracamy do domu. Już dwoma samochodami, jedziemy do wypożyczalni, by zwrócić drugi pojazd. Po przejechanych pierwszych metrach okazało się, że w W123 nie świecą żadne kontrolki ani podświetlenie zegarów. Jedziemy zatem na „oko”. Po przejechanych 2 kilometrach samochód zgasł. Nie chce odpalić, dzwonię do sprzedającego i informuję, że beczka uległa awarii. Na to sprzedający wykrzyczał, że ona nigdy żadnej awarii nie uległa. Spokojnym głosem w słuchawce odpowiedział: „spokojnie, zapomniałem powiedzieć, że już od tygodnia świeciła się rezerwa i pewnie brakło paliwa a że zegary w ogóle nie świecą to Pan nie zauważył”. Dopowiedział jeszcze, że stacja paliw znajduje się 5 km drogi od miejsca „awarii”. Na całe szczęście mieliśmy drugie auto.

Beczkę zostawiliśmy na poboczu i pojechaliśmy na stację benzynową. Oczywiście na stacji oddalonej o 5 km posiadają paliwo ale nie mają tak bogatego asortymentu jak kanistry. Odesłali nas na kolejna stację, oddaloną o jedyne 18 km od poprzedniej. Udało się, znaleźliśmy stację, nawet był na niej ON i był kanister do zakupienia. Wracając, pobłądziliśmy oczywiście po drodze i znów telefon do sprzedającego, że Beczkę nam ukradli 2km od Pana domu, na to ten znów nas uspokoił, że pewnie pojechaliśmy złą drogą. Po godzinie okazało się, że miał rację a beczki nikt nie ukradł. Zatankowaliśmy samochód, jednak nie odpalił, znów telefon do sprzedającego o poradę. Wytłumaczył nam, że trzeba samochód odpowietrzyć i wyjaśnił gdzie znajduję się pompka. Wszystko wykonaliśmy według wskazań, jednak po wielu próbach odpalania już wcześniej, akumulator odmówił posłuszeństwa. Byliśmy i tak przezorni, że zabraliśmy w podróż kable rozruchowe w razie takiego przypadku, tylko, że nie wiedzieliśmy, gdzie pożyczony samochód ma akumulator.

Po wielu minutach w drugim samochodzie znaleźliśmy akumulator, który miałby oddać prąd beczce. Znaleźliśmy go… w bagażniku pod podłogą. Ale najważniejsze, że znaleźliśmy! I to się liczyło! Beczka odpaliła. Odwieźliśmy w ostatniej minucie samochód do wypożyczalni. Wreszcie po tych przygodach, uradowani udaliśmy się w podróż powrotną. Dystans, jaki mieliśmy do pokonania to około 480 km w środku w nocy, 33 letnim samochodem bez podświetlenia niczego w środku.

Sprzedający stwierdził, że to właściwie jedyna wada samochodu, o której zapomniał wspomnieć w aukcji, wybaczyliśmy to 33 latkowi. Po przejechaniu około 150 km nastąpiła awaria. Awarii uległa rzecz, której paradoksalnie producent nie przewidział. Tak, to słynny most napędowy. Odgłos odchodził niczym jak z czołgu, który w dodatku co 15 sekund wystrzeliwał kulę. Hałas przeraźliwy. Konsultowaliśmy to ze sprzedającym i z rzeszą znajomych mechaników. Wszyscy stwierdzili jednogłnie: „zatkać uszy i jechać dalej”. Tak też zrobiliśmy, prawie głusi dotarliśmy na miejsce, właściwie już rano i od razu udaliśmy się do mechanika. Mechanik stwierdził, że w moście brakło smarowania ponieważ jakaś drobnostka się poluzowała i zginęła, więc wymienił to i owo, skasował kilka dych i oddaliłem się od niego.

Rzeczywiście Beczką jeździło mi się wyśmienicie, nawet pożyczałem ją niektórym kolegom, jak któryś z golfów trójek im nawalił albo inne nowożytne autko. Po około 3 miesiącach użytkowania postanowiłem „dopieścić” blacharkę ponieważ w niektórych miejscach wychodziły naloty korozji. Szybko okazało się, że samochód pod słynnymi lśniącymi „cyrklami” na nadkolach ma ogromną zgniliznę. Zaczęło się poszukiwanie najlepszego a zarazem najtańszego blacharza i lakiernika. Tak, ja wiem, że najtańszy i najlepszy nie idzie nigdy w parze ze sobą, ale student takiego też znajdzie :) Ostatecznie z ogłoszenia, znalazłem najtańszego… oddalonego od miasta jakieś 40 km ale za to tani. Stwierdził on po krótkich oględzinach, że należy wymienić wszystkie błotniki, właściwie drzwi też no i zrobić progi bo jest w nich mnóstwo szpachli i zrobić podłogę, bo jej też już prawie nie ma.

Właściwie okazało się, że zdrowy w tym samochodzie był tylko dach. Jego ocena była dla mnie i Mercedesa jak wyrok. Postanowiłem grzecznie podziękować i poszukać innych specjalistów. Niestety prawie każdy powiedział to samo, tylko że pojawiały się wyższe kwoty za taką usługę. Wróciłem zatem z podkulonym ogonem do tego pierwszego, żeby zabrać się za ratowanie Beczki.

Wtedy już użytkowałem ją około pół roku i na tyle się z nią zżyłem, że podjąłem się tej naprawy blacharsko-lakierniczej. Samochód miał trafić do specjalisty na około 4 miesiące, każdego dnia jednak okazywało się, że słabych punktów jest więcej niż tysięcy przejechanych kilometrów na liczniku. Ostatecznie pojazd blacharsko został ukończony po 14 miesiącach. Pojawiło się pytanie, na jaki kolor pomalować samochód. Lakiernik stwierdził, że według numeru VIN sprawdzał i pojazd był zielony, ja kupiłem granatowy… Dzwonię już po około 1.5 roku do poprzedniego właściciela i krzyczę, że mnie oszukał, miał być oryginał a tu nadwozie było wymieniane, numery przebite, wyzywam go od najgorszych oszustów, i w tej samej chwili podchodzi do mnie lakiernik i mówi, że jednak się pomylił, źle odczytał cyferki. On jednak był granatowy… Rozłączyłem się ze sprzedającym :)

Dalej tylko biłem się z myślami czy zostawić ten granat, czy pomalować na biało, tak jak ta pierwsza beczka, od której się wszystko zaczęło, czy może na klasyczny kremowy kolor jak to było w taksówkach. Pomysłów z minuty na minutę rodziło się co raz więcej. W końcu lakiernik wpadł na pomysł, żebyśmy zrobili „jedyną taką”. Nie zastanawiając się długo, pomyślałem… Kto z nas nie wpisywał na portalach motoryzacyjnych frazy „ jedyna taka”?, z drugiej strony, kto by się nie chciał wyróżniać? Zapytałem, co to za pomysł, na to lakiernik podał mi rozpiski wszystkich naszych planowanych kolorów i cen za lakier z robocizną w przypadku każdego z nich. Na samym końcu podał kolor innowacyjny, gdzie w rubryce „robocizna” pisało „gratis” argumentując tym, że takim lakierem jeszcze nie pokrywał żadnego samochodu więc będzie gratis z okazji na pionierskie wykonanie.

Skalkulowałem tak, jak powinien skalkulować student i powiedział „ Tak” . No i wykonało się! Samochód został pokryty lakierem, właściwie farbą w kolorze niebieskim młotkowym. Tak, nie pomyliłem się, został pomalowany właśnie tym, czym maluje się poręcze na balkonach, czyli hammerite :) Moim skromnym zdaniem, efekt jest piorunujący, chociaż zdania są podzielone. Jedna połowa podziwia a druga wyraża to w inny sposób, ale nie będę tu używał wulgaryzmów. Tłumaczę sobie ten „projekt” tym, że kolor zawsze można zmienić, ale najważniejsze jest to, że blacharsko i mechanicznie samochód powinien być jeszcze w dobrej kondycji przez następne 3 dekady. W ostatnim czasie wymieniłem również kompletny układ hamulcowy, wydechowy, paliwowy, wszystkie płyny ustrojowe itp., także w tym momencie, poza wątpliwym kolorem nadwozia, jest to pełen ideał (oczywiście jak dla mnie, bo w tej chwili pojazd ma już 36 lat i właściwie w każdej chwili coś może popiskiwać, popukiwać itp. i jeszcze nie jest na etapie muzealnym, ale nie boję się nim pojechać na drugi koniec Polski czy nawet Europy ).

Od momentu zakupu minęło już 3.5 roku, z czego doprowadzenie go do takiego stanu zajęło mi około 2 lata, pomimo dość kontrowersyjnego lakieru na samochodzie, mogę i tak powiedzieć, że nie żałuję ani straconej kupeczki pieniędzy ani wielu miesięcy pracy nad nim. Jest to mój pierwszy klasyk, nie jestem mechanikiem, specjalistą od aut zabytkowych, kupiony był na aukcji, chyba to było w ostatnim tygodniu, jak jeszcze można było licytować samochody.

Pierwsze jego oględziny odbyły się już po zakupie w środku nocy, w ciemnej stodole, podróż powrotna trwała około 11 godzin, zamiast 4.5. Blacharsko naprawiany był przez 14 miesięcy i po tych 14 miesiącach po podpięciu akumulatora, odpalił za pierwszym razem… jak go za to nie kochać?
Można mówić, że stracił czas i pieniądze, ale Beczunia dziś mi to rekompensuje zazdrosnymi spojrzeniami innych kierowców i przechodniów, a także spokojnym, wprowadzającym w błogi spokój, podróżowaniem. Jeśli chodzi o koszty eksploatacji tak wyremontowanego klasyka to są to na chwilę obecną tylko koszty paliwa, i oczywiście standardowe koszty eksploatacyjne związane z cyklicznymi wymianami płynów, filtrów oraz opłatami.

W trakcie napraw i modyfikacji, jak wspomniałem, pojawiało się wiele pomysłów na „projekt”, czy ją obniżyć, czy dać szerokie felgi… jednak ostatecznie jedynymi innowacjami to jest ten nietuzinkowy lakier, białe klosze kierunkowskazów zamiast pomarańczowych, ponieważ bardzo mi się te podobają oraz założone nowe „cyrkle” na nadkola, tylko po to, żeby zachować ducha lat 90. jak to się ukrywało kiedyś rdzę. Dziś one już niczego nie ukrywają.
Najwspanialsze jednak jest to, że przez te 3,5 roku użytkowania przejechałem nim 3,5 tys. km, jednocześnie kontaktując się z poprzednimi jego właścicielami i z przekazanych mi historii wynika, że licznik, aktualnie wskazujący na 297 tys. km, jest prawdopodobnie realny. Pierwszy właściciel w Polsce, sprowadził sobie go jako auto 9-letnie z Niemiec, w roku 1989. Jednak z powodów politycznych bał się go używać i po przejechaniu kilku tys. km, w roku 1991 sprzedał go pewnemu księdzu, który użytkował go do roku 1998. Ten przejechał nim przez 7 lat blisko 40 tys. km i sprzedał swojej parafiance, która była żoną prezesa lokalnego przedsiębiorstwa.

Jeździła nim kolejne 4 lata i pokonała Beczką 28 tys. km, po czym sprzedała pracownikowi swojego męża (czyli osobie, od której ja odkupiłem pojazd). Był to rok 2002, wtedy Pan ten odchodził już na emeryturę i postanowił się zająć sprzedażą warzyw i owoców na targu w swojej miejscowości. Od razu założył do auta hak i przyczepką woził na targ warzywa i owoce ze swojego ogródka. Używał go przez 11 lat tylko w tym celu i pokonał nim około 50 tys. km.

Aktualnie jestem piątym właścicielem w Polsce, samochód znajduje się w kraju już 27 lat i przez ten okres przejechał około 120 tys. km. Warto wspomnieć, że pod jego maską kryje się silnik o pojemności 2 litrów i mocy 55-60 KM. To jest ten silnik, który podobno pierwszą poważną awarię ma dopiero po przejechaniu ok. 800 tys. km :)
Mój plan na przyszłość związany z Beczką to pozostawienie go na tyle długo u siebie, na ile będzie mi na to pozwalało zdrowie i finanse, bo nie ukrywam, że traktuję go troszkę jako inwestycję, jednakże plany związane z samym samochodem to mimo wszystko zmiana lakieru na ten zgodny z numerem VIN!

Przesyłam zdjęcia od momentu zakupu, czyli zdjęcia z ogłoszenia, Są to zdjęcia, którymi się kierowałem licytując pojazd, następnie zdjęcia z podroży powrotnej po zakupie, zdjęcia przedstawiające remont blacharsko-lakierniczy, i wreszcie zdjęcia przedstawiające samochód w aktualnej kondycji.

Pozdrawiam Czytelników KlassikAuto.pl
Kamil Orliński