Czy można zrobić Rajd Dubaj – Paryż nie wyjeżdżając z granic RP? Można. Ba, nawet nie trzeba opuszczać granic województwa małopolskiego. Paryż jest niedaleko Krzeszowic, nawet Górny i Dolny. Zamiast Pól Elizejskich są tam pola rolne, zamiast Łuku Triumfalnego była dmuchana brama przywieziona przez organizatorów imprezy, a wieżę Eiffla starał się udawać maszt telefonii komórkowej. A widoków z tego miejsca może pozazdrościć ten francuski – prawie na pół małopolski. Gorzej było z Dubajem. Mamy różne Rzymy, Wenecje, ale żadna miejscowość w Polsce nie nazywa się Dubaj. Ale od czego chrzanowska fantazja. Dubajem została miejscowość Dubie, która też leży w pobliżu Krzeszowic. Nawet dysponuje doskonałym miejscem, gdzie uczestnicy mogli się zjechać, zarejestrować i wypić poranną kawę/herbatę z drożdżówka.
Tym oto sposobem można było zrobić świetną imprezę na którą zjechało się prawie 50 samochodów. Nawet pogoda była zasadniczo łaskawa, choć zagrzmiało i pokropiło, co zmusiło załogi kabrioletów do stawiania dachów. Jak przystało na prawdziwy rajd był przygotowany itinerer. Ponieważ wśród zgłoszonych załóg były auta z Niemiec i Austrii impreza od razu nabrała międzynarodowego charakteru, co objawiło się tym, że itinerer miał też angielskie nagłówki. Co prawda w sytuacji kiedy zagraniczne auta były ze strefy niemieckojęzycznej chyba powinny być napisy w języku Gethego, a nie Szekspira. Ale nie bądźmy drobiazgowi. Znacznie ważniejsze było to, że odległości podano w kilometrach i w milach. Na pewno ułatwiło to jazdę samochodom w których drogomierze są przeznaczone tylko na obszary anglosaskie. Co ciekawe, jak zobaczyłem, że dokładność z jaka była podawana odległość była równa 50 m, to struchlałem.
Niedawno byłem na imprezie, gdzie też odległości były podawane z taką dokładnością, tyle, że kilometry się nie zgadzały. Ku naszej, mojego pilota i mojej radości itinerer był precyzyjny. Trasa była widokowa, poprowadzona krętymi dróżkami często o szerokości jednego auta, ale wszystkie odcinki były wyasfaltowane. Nawet dziur nie była za dużo. Po drodze czekały na nas różne próby. Były dwie przejazdówki, które niektórzy traktowali bardzo serio, walcząc o ułamki sekund, kosztem katowania auta. Mnie zaimponował konkurs polegający na skojarzeniu symbolu modelu z fotką polskiego pojazdu. Fotki były umieszczone na poboczu drogi na leśnym odcinku. Pełny szacunek za pomysł i wykonanie, które wymagało sporo zaangażowania.
Trasa była tak pomyślana, aby pierwszy przystanek był na Rynku w Krzeszowicach. Częstowali tam lodami. Dawali spore porcje, które szybciej się topiły niż zdążyło się je zlizać. W efekcie było się upapranym po rękach, a pechowcy to i mieli ślady na ubraniach. Na szczęście na Rynku była fontanna, gdzie można było się umyć, nie przestrzegając srogiego zakazu podchodzenia bezpośrednio do wody. W Krzeszowicach było sporo widzów, co świadczy, że klasyczne auta nadal są atrakcją. No i paliło słońce, co można było odebrać jako pobyt na pustyni. Kolejnym miejscem postoju, ale i próby sportowej był Browar Tenczynek.
Potem było Rudno, gdzie rzucaliśmy częściami do opony. Zamek oglądaliśmy z parkingu, choć teoretycznie można go było zwiedzać. No i na końcu Paryż. To tam karmili i poili do syta. W Paryżu było oficjalne zakończenie, rozdanie pucharów, ogłoszenie wyników i obowiązkowy kankan. Tancerki nie były co prawda od Maxima, a z Uniwersytetu Trzeciego Wieku, ale poradziły sobie z tym tańcem.
Jeśli chodzi o pojazdy to najstarszy był z 1917 roku. W przyszłym roku stuknie mu setka. Dominowały Mercedesy, było trochę klasyków japońskich. Jeden to nawet miał tablicę rejestracyjną, na której można było odczytać tylko cyfry, reszta była „robaczkami”. Było kilka aut amerykańskich, ale o długościach zbliżonych do europejskich standardów. Tylko te V-ósemki bulgotem wyróżniały się z tłumu klasyków. Nasz angielski roadster z 1952 roku ze znaczkiem MG na chłodnicy tak się spodobał w konkursie elegancji, że wyjechał z imprezy z pucharem.
Byli arabowie w swoich strojach z prześcieradeł. Obowiązkowo w aucie z gwiazdą na masce. Załoga Kaczki 2CV była ubrana „cywilnie”. Nie było Żandarma i Zakonnicy. Był nawet Złombolowy Żuczek. Chrzanowska ekipa pokazała Fiata Topolino, świeżo po odnowieniu, czyli to był jego powrót na drogi. Imponowały jego czarne tablice. Czyżby pojazd był od „zawsze” w tych samych rękach? Nawet były pojazdy z dwusuwowym silnikiem, obowiązkowo z kraju na „E’, którego już nie ma. Mowa oczywiście o NRD, które w czasach minionych nazywało się Enerdowem. Były dwie pięćsetki, oczywiście ze stajni Fiata, jedna biała, druga czarna. Biała miała naklejki Abartha. Był najpiękniejszy samochód Demoludów, czyli Skoda Felicja. Obowiązkowo jeździła bez dachu. Imprezę zorganizowała Chrzanowska ekipa zrzeszona w Kole Pojazdów Zabytkowych Automobilklubu Krakowskiego, i trzeba ją pochwalić, za naprawdę wzorową organizację. Nawet chyba mieli względy „na górze” bo pogoda właściwie dopisała.