Urodziłem się, no dobrze.. zjechałem z taśmy w czerwcu 1952 roku. Było to w Abingdon w południowej Anglii. Trochę się zdziwiłem, że mam kierownicę po lewej stronie, kiedy wszyscy w koło mieli ją po prawej. Moje zdziwienie było tym większe, że licznik był w milach, a ciśnienie oleju w funtach na kwadratowy cal. Domyślałem się, że chyba będę jeździł po prawej stronie drogi. Czyżby czekała mnie morska podróż? Tylko ten termometr – był w stopniach Celsjusza, a przecież na Wyspach i za Wielką Wodą temperaturę mierzą wg pana Fahrenheita.
Moje podejrzenia przeszły w pewność, kiedy portowy żuraw umieścił mnie w stalowej skrzyni, którą dwunożni nazywali ładownią nr 5. Po kilku tygodniach kiedy ja stałem, a podłoga się bujała wylądowałem w Stanach Zjednoczonych. Zobaczyłem tam mnóstwo moich kuzynów, którzy byli ze dwa razy dłużsi ode mnie i mieli dwa razy więcej cylindrów pod maską. Tylko nie wiem po co, skoro i tak najczęściej oglądali moje koło zapasowe. I tak spędziłem pierwsze 29 lat ścigając się lub lansując, w zależności od nastroju mojego kierowcy.
W 1981 roku pan diagnosta ze stanu Nowy Jork wyraził się pozytywnie o moim stanie technicznym. Myślałem, że nadal będę woził się po szerokich amerykańskich drogach, ale okazało się, że jest to ostatnia wizyta na stacji diagnostycznej. Pomimo nowych opon i nowych reflektorów, które dostałem przed kontrolą wylądowałem w garażu gdzie spędziłem kolejne 28 lat. Strasznie mi się nudziło. Ale nie nuda była najgorsza. Na mojej blasze, do tej pory pokrytej pięknym lakierem o odcieniu ivory zagościł rudy kolor. Dlaczego to żelazo tak ciągnie do tlenu? A jak jeszcze jest woda to już nic ich nie powstrzymuje przez połączeniem się. To chyba taka generalna zasada natury, aby się łączyć. No i moje drewno. Już morska podróż źle na niego wpłynęło, a teraz ten bezruch w połączeniu z wilgocią spowodował, że mój drewniany szkielet zaczął się rozsypywać. Oj, źle to rokowało.
No i nagle, już w XXI wieku, dokładnie w 2009 roku drzwi garażu się otworzyły i załadowano mnie na lawetę. Zrezygnowany pomyślałem, że to już koniec mojego mechanicznego żywota i wiozą mnie do wielkiej prasy. Tymczasem, ku wielkiemu zaskoczeniu nastąpiła powtórka z mojej młodości. Zapakowano mnie do skrzyni i portowy żuraw umieścił mnie ponownie na statku. Gdzieś płynąłem. Skrzynię otwarli dwunożni, którzy mówili dziwnym, szeleszczącym językiem. Zastanawiałem się gdzie ja jestem i co mnie czeka. Ale chyba nie pojadę na złom, bo nikt by mnie nie woził taki kawał drogi. Jakaś nadzieja pojawiła się w tunelu mojego żywota.
W jakiś czas potem zawieźli mnie w miejsce, gdzie stało już sporo moich kuzynów tak samo steranych wiekiem. Przychodzili różni dwunożni, oglądali z każdej strony, zaglądali pod maskę, kiwali głowami i coś mówili tym swoim dziwnym językiem. I znowu mnie załadowali na lawetę. Czy ja już nigdy nie będę jeździł samodzielnie? No i zawieźli mnie w miejsce, gdzie mnie rozebrali. Do golasa. Głupio się czułem z zupełnie gołą ramą. Tylko narzekali przy tym na calowe śruby. Wtedy już trochę rozumiałem ich mowę. Ale zaczęli usuwać rude towarzystwo z mojej blachy, kładli jakieś farby, podkłady, które wyraźnie odmładzały to co stalowe. Tylko przy drewnie mówili, że trzeba zrobić od nowa. Nie miałem nic przeciwko. Lepiej mieć szkielet młodzika niż starcze próchno. No i pomalowali mnie na inny kolor. Czerwony. Nawet mi się podoba, taki wyrazisty.
Okazało się, że większość moich chromów zupełnie dobrze przeżyła i po przepolerowaniu pięknie się prezentowała w czerwonym towarzystwie. Tylko nie miałem silnika, bo też go gdzieś wywieźli. Ale pewnego dnia znowu załadowali mnie na lawetę i w innym miejscu zobaczyłem swój silnik. Był jak nowy, a nawet lepszy, bo w ciągu ponad półwiecza wiele się zmieniło. Nie wolno już gubić oleju na drodze i trzeba mieć silnik uszczelniony. Wreszcie nadszedł wielki dzień.
19. września 2014 roku wróciłem samodzielnie na drogi. Nie miałem błotników, zderzaków, lamp, ale jechałem. Skręcałem i stawałem tam gdzie chciał kierowca. Było to nielegalne, ale jakie radosne. Aby legalnie wyjechać na drogi musiałem jeszcze poczekać kilka miesięcy. Dostałem tablice rejestracyjne w żółtym kolorze i ponoć jestem ruchomym zabytkiem na kołach. Nie mam nic przeciw temu, zwłaszcza, że teraz chroni mnie prawo. Wolny czas spędzam w murowanym garażu, pod pokrowcem, a w weekendy spotykam swoich braci i kuzynów, którzy podobnie jak i ja otrzymali drugą młodość. Jestem szczęśliwy.
Ponad sześćdziesiąt lat to bardzo długo. Sporo w tym czasie się wydarzyło, i można to odtworzyć, nawet jak ma się tylko szczątkowe dokumenty, otrzymane przy zakupie czy znalezione w trakcie restauracji.