6. lipca w Tarnowie odbyła się IV edycja imprezy pod nazwą Moto Legendy PRL-u. Ponieważ organizatorzy nie ograniczali obecności tylko do pojazdów produkowanych w Polsce Ludowej, ale przyjmowali każdy, który był klasykiem, stąd na parking pod Domem Towarowym Świt w Tarnowie zjechało ponad 70 pojazdów. Nawet poranna mżawka ich nie odstraszyła.


Tak samo jak i widzów, których widok kolorowych klasyków ścigał jak muchy do cukru. Wiem, wiem, w oryginale to jest trochę inaczej. Swoją drogą aura sama nie wiedziała, padać, czy nie padać. W sumie jedni chodzili pod parasolami inni bez.

Większej różnicy nie było widać na ich strojach. Po obowiązkowych „sesjach” zdjęciowych, kiedy to najmłodszych lub najdroższych fotografowano na tle naszych pojazdów i po wyjaśnieniu np.: tego, że Fiaty to produkowano głównie we Włoszech, a w Polsce to tylko były dwa modele, albo że alusy nie dobierał właściciel tylko były dostarczane razem z autem, ruszyliśmy na kawę.

Nie wiem czemu wybrano stację benzynową jako miejsce konsumpcji. Przecież nawet największy bar przy stacji benzynowej nie jest w stanie obsłużyć naraz ponad setkę gości, do tego spragnionych tego napoju, wszak większość zaczyna dzień od tej czarnej używki. No i gdzie zmieścić tyle aut na lokalnej stacji.

Kolejny przystanek był w Dąbrówce Szczepanowskiej, gdzie jest firma zajmująca się renowacją klasycznych aut. Tych naprawdę klasycznych, czyli sprzed 1945 roku.

Liczne zwłoki pojazdów osobowych i ciężarowych pokazywały, że firma ma pełny portfel zamówień, a nowo wybudowana hala warsztatu wskazywała, że firma prosperuje. Tam zobaczyliśmy Fiata, znalezionego w stodole kilkanaście kilometrów od warsztatu, którym z wielkim prawdopodobieństwem jeździł Prezydent Mościcki na polowania. Widziałem, że paru chciało od razu ruszyć na poszukiwania.

Przecież w necie co jakiś czas pokazywane są skarby wyciągane ze stodół, garaży czy szop, więc motywacja jest jak najbardziej. Następnym punktem imprezy było zwiedzanie nowo oddanego Europejskiego Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego w Lusławicach. Ten obiekt jest tak duży, że mogliśmy go zwiedzać jedną grupą. No ale też środki wydane na jego pobudowanie niektórych przyprawiały o zawrót głowy.

Potem był przejazd niezwykle ciekawą widokowo trasą. Pogodzie poprawił się humor i można było cieszyć oko urokiem tych okolic. Trasa miała dużo zakrętów, ostrych zjazdów i jeszcze ostrzejszych podjazdów, które nie bardzo podobały się pojazdom z PRL-u. Hamulce się przegrzewały, to samo silniki, ale jakoś wszyscy dojechali do Gródka nad Dunajcem, gdzie był koniec imprezy.

Zanim została oficjalnie zamknięta wystawialiśmy się na gruntowym placu. Dobrze, że w tym rejonie dawno nie było deszczów, bo gliniasta gleba na pewno dałaby się we znaki naszym pojazdom. A tak tylko się przykurzyły. Ludowe zespoły grały do ucha na estradzie, na kramach można było kupić różności kulinarne i lokalnego rękodzieła.

W końcu poczęstowali bigosem. Końcówki imprezy nie oglądałem, bo ja miałem nocleg u rodziny, a świadomy tego, że w niedzielę czeka mnie druga impreza i sporo kilometrów do przejechania wolałem być wypoczęty. Ale życzliwi donieśli, że finał był ciekawy.