Francuska Simca związana była z Polską już od czasów powojennych. Popularnym w latach 40-tych modelem 8 poruszali się zarówno przedstawiciele prywatnych przedsiębiorstw, jak i mistrzowie kierownicy na rajdowych szutrach. Popularność i dosyć długą „żywotność” owej Simki zapewniała prawie bliźniacza konstrukcja, dzieląca wiele części z włoskim Fiatem 1100. Jednak, kiedy to w maju 1951 roku francuska marka zaprezentowała model Aronde, narodziła się zupełnie nowa historia…

Fot. Simca Aronde A90 w towarzystwie dwóch starszych Simek 8, a także… BMW 328

Aronde (znana także pod nazwą Simca 9) zwana po francusku „jaskółką” już w reklamowych folderach przyciągała do siebie niezwykle modnymi, nieco „pontonowymi” kształtami (owa stylistyka, w pewnym stopniu nawiązywała do pięknych sedanów „zza wielkiej wody”), które zamknięte zostały w nowoczesnym jak na tamte czasy, samonośnym nadwoziu. Chromowany „dziób” z reprezentacyjnymi kłami zderzaków oraz lekkie przetłoczenia karoserii nie kojarzyły się z żadnym, ówczesnym konkurentem z polskich dróg. Nie tylko z tego powodu owa Simca była wyjątkowa. Poza pięknymi logotypami, środek samochodu był pewnego rodzaju dziełem sztuki, w dobie burych i prostych wnętrz. Nie kusiło ono jednak masą technicznych rozwiązań, lecz własnym stylem. Przed pokaźnych rozmiarów, przypominającym nieco zegar ścienny prędkościomierzem, dominowało dosyć duże koło kierownicy z ciekawym, nieruchomym ringiem. Biegi (jak w wielu samochodach z lat 50-tych) ulokowane były przy kierownicy.
Mechanicznie samochód korzystał z rozwiązań swojego poprzednika. Posiadał on ten sam silnik o pojemności 1221 cm3 i mocy 45 KM. Również zawieszanie i układ przeniesienia napędu nie były czymś zupełnie nowym w tamtych czasach.

Poza popularnymi na Zachodzie odmianami pick-up’a (wersja Intendante), kombi (zwaną „Chatelaine”) oraz furgonetki Commerciale (których użytkowała francuska Żandarmeria), powstała też dwudrzwiowa odmiana z dachem hardtop o piękniej linii jak i dźwięcznej nazwie „Grand Large”. Do dzisiaj ten wóz spędza sen z powiek wielu kolekcjonerom – podobnie jak rzadsza odmiana Sport, występująca także jako kabriolet.

Wóz francuskiej marki był zapełnieniem pewnej luki między małymi Renault 4CV i Citroenem 2CV „kaczką”, a także większym modelem Fregate. Dzięki dużemu zainteresowaniu na rynku motoryzacyjnym w 1954 Simka wysunęła się na 3 miejsce wśród producentów pod względem wielkości swojej produkcji. To wydarzenie przyczyniło się do przejęcia przez firmę nowoczesnych zakładów Ford S.A.F. Wiązało się to również z przejęciem wszystkich praw do produkcji należących do niej modeli, w tym świeżego modelu Vedette.

Model pojawiał się na wielu okładach pism motoryzacyjnych. Oto przykład takiej reklamy:
„Produkcja Aronde wzrosła z 99560 w roku ubiegłym do 117005 egzemplarzy (nie licząc wersji użytkowych). Jest to wynik intensywnych akcji promocyjnych prowadzonych od kilku lat. W roku 1953 seryjna Aronde pokonała w ciągu 40 dni dystans 100 000 km bez zatrzymania silnika. Rok później w ramach projektu Geneviéve przeprowadzonego przy współpracy z paryską policją samochód przejechał 100 000 km ulicami miasta. Aparatura rejestrująca zanotowała 222 775 zmian biegów i 202 711 hamowań! W zeszłym roku 100 kierowców prowadziło seryjną Aronde przez 100 dni, pokonując codziennie 1000 km. Jest to niezaprzeczalny dowód wysokiej jakości samochodów z Nanterre.”

Co ciekawe, na Górnym Śląsku Simki Aronde przeznaczane były dla górników. Co ciekawe, we Francji wóz nosił miano „samochodu dla artystów”.


Fot. A90 z okolic południa Polski

1954 rok był nie tylko rokiem sukcesów marki, ale także pierwszym face-liftingiem „jaskółki”. Polegał on na małej korekcie przedniego grilla. Większe zmiany w wyglądzie auta przyniósł rok 1956, kiedy to „rodzinny bestseller” zyskał miano modelu Aronde 90A. Poza modyfikacją wnętrza, karoseria zyskała nieco inną pokrywę bagażnika oraz małe, obłe tylnie płetwy z wkomponowanymi w nie większymi lampami. Takie stylistyczne zmiany z pewnością pozwalały na dekoncentrowanie kierowców jadących za pachnącą nowością Simcą. Od tego czasu jednostką napędową auta był ceniony silnik Flash o pojemności 1290 cm3.


Fot. Pozostawiona naturze

„Właśnie taką wersję z 1957 roku posiadał mój tata – Wojciech Krusiec” – z nostalgią wspomina Pan Grzegorz Krusiec, który niespełna rok temu podzielił się z nami historią swojej niebieskiej Renault Dauphine.


„Samochód ten kupił w 2000 roku, w Zakopanem, z cenę… 300 zł! Nie mam wiedzy na temat wcześniejszych losów tego egzemplarza. Wiem, że właśnie w 1957 roku sprowadzono pewną partię Aronde do Polski, które przydzielano zasłużonym górnikom. Podejrzewam, że wśród nich mógł się znajdować nasz egzemplarz. Była to najtańsza oferowana wersja, bez dodatkowych, ozdobnych listew na błotnikach, ze skromniejszą, skajową tapicerką i co ciekawe z tylko jednym daszkiem przeciwsłonecznym, należącym dla kierowcy. We wnętrzu zamiast obitych materiałem podłokietników służących do zamykania drzwi zastosowano metalowe, „podnoszone” uchwyty przypominające kołatki”.


„O ile mechanicznie Simca warta była odratowania, to nadwozie było w opłakanym stanie. Samochód stał nieużywany przez 17 lat w małym, przydomowym sadzie, niedaleko Krupówek, co nie pozostało bez wpływu na stan karoserii. Zaawansowana korozja występowała na każdym elemencie auta, nie oszczędzając nawet dachu. Mimo tego zapadła jednak decyzja o odbudowie. Po przywiezieniu samochodu do garażu, Tata zorientował się, że nie można otworzyć obu prawych drzwi. I nie była to wina starych zamków! Po bliższym przyjrzeniu okazało się, że w próg została wspawana stalowa rura mająca zapewne za zadanie wzmocnić dość mocno skorodowaną podłużnicę. Ten nieumiejętny „remont” spowodował ściągnięcie całej prawej strony auta i praktyczną likwidacją szczelin w drzwiach, co skutkowało ich zablokowaniem. Po wycięciu rury, próba otwarcia drzwi zakończyła się „dezintegracją” słupka środkowego. Wtedy zaczęło się mozolne usuwanie patentów i uzupełnianie ubytków tak, aby zachować odpowiednie wymiary auta. Blacharka była prawdziwym wyzwaniem i zajęła najwięcej czasu. Przy takim stanie rzeczy restauracja niebieskiej Dauphine była czystą przyjemnością” – dodaje Pan Grzegorz.


„Dzisiaj, patrząc z blisko dwudziestoletniej perspektywy na proces odbudowy tego auta, widzę jak wiele się zmieniło od tego czasu. Przede wszystkim Internet pozwala teraz na niesamowity dostęp do dokumentacji oraz części z niemal całego świata. Rok 2000 to dopiero początek szerzej dostępnego w Polsce Internetu,  Allegro dopiero wtedy raczkowało. W przypadku tak stosunkowo rzadkiego, jak na Polskie warunki auta, pozostawało w zasadzie poszukiwanie części pocztą pantoflową. W taki właśnie sposób udało się znaleźć drugą Simce, która robiła za reklamę pewnego auto złomu w Krakowie. Dzięki temu pozyskaliśmy wiele brakujących elementów jak chociażby aluminiowe kołpaki. Pozostałe, brakujące elementy należało dorobić. Jako, że nigdzie wówczas nie mogliśmy dostać ramek reflektorów, Tata postanowił zastosować ramki z Trabanta, które należało odpowiednio „przeklepać” w sposób taki, aby przypominały kształtem te oryginalne, francuskie. Tłoczona, ozdobna blacha pod przednimi kierunkowskazami została wykonana „od zera” z kawałka płaskiej blachy aluminiowej, poprzez żmudny proces przetłaczania i gięcia.

Brakujący ozdobny emblemat z jaskółką na kierownicę został wytoczony z kawałka pleksi, a w środku została wklejona część oryginalnego, zniszczonego logotypu. Kto kiedykolwiek dorabiał części do zabytkowego pojazdu wie ile czasu i wysiłku potrafi zająć reprodukcja czasem bardzo prostego elementu, ale jednocześnie ile satysfakcji daje gotowy detal. Ponieważ byliśmy w posiadaniu tylko pojedynczej sztuki wspomnianej wcześniej „kołatki” do zamykania drzwi oraz korbki do opuszczania szyb, także te elementy należało odtworzyć – „zaprzyjaźniony zakład” wykonał na podstawie naszych części ich reprodukcje poprzez odlewanie w formach piaskowych. Ten sam zakład wykonał chromowanie tych części oraz pozostałej galanterii zewnętrznej. Najdłużej poszukiwaliśmy przednich kierunkowskazów, których ostatecznie nie udało się zdobyć i pozostało nam zastosowanie zbliżonych kształtem lamp od Stara 25 (z wersji z uproszczoną kabiną N23). Kierunkowskazy te były czymś czego nie mogliśmy przeboleć, ponieważ wygląd auta wiele na tym tracił. Podobnie sprawa miała się z korkiem wlewu paliwa z charakterystyczną część ze stylizowaną literą „S”. Musiała ona zostać zastąpiona elementem pochodzącym z Warszawy. Dzisiaj prawdopodobnie zdobycie tych paru brakujących części  nie stanowiłoby większego problemu”.

„Tata wykonał zdecydowaną większość prac przy Simce, uszył nawet tapicerkę od podstaw. Jedyne zlecone prace to lakierowanie nadwozia oraz ogarnięcie elektryki, której nikt się nie chciał podjąć. Udało się wreszcie namówić odpowiedniego fachowca, Pana Kazimierza Kulicę, który przywrócił instalację do ładu, co było prawdziwym wyzwaniem zważywszy na jej stan. Z ciekawych rozwiązań w instalacji elektrycznej Aronde warto podać przykład przełącznika kierunkowskazów, który wyposażony był w czasowy (oporowy) wyłącznik. Za pomocą umieszczonej obok przełącznika śrubki można było regulować czas po jakim kierunkowskaz się wyłączał”.

„Przy tym wszystkim remont części mechanicznych był wręcz przyjemnością. Nie można było oczywiście zakupić ot tak, wielu niezbędnych części, ale łatwiej w tym przypadku o dobór zamienników. Okazało się, że oryginalne panewki mają identyczne wymiary jak te od popularnej Skody Favorit . Większy kłopot mieliśmy z pierścieniami tłokowymi. O ile kompresyjne i uszczelniające były w zadziwiająco dobrym stanie, to olejowe miały za duży luz. Po wielu bezowocnych poszukiwaniach, Tata dobrał ostatecznie pierścienie ze sprężarki od Jelcza 317, które miały identyczne wymiary.”

„Dość zaskakujące było pierwsze odpalenie silnika – okazało się bowiem, że zaskoczył on od razu i pracował wyjątkowo płynnie, nie wymagając żadnej regulacji. A to zdarza się niezwykle rzadko po tak gruntownym remoncie! Odbudowa Simci Aronde trwała równo 2,5 roku i z pewnością był to niezapomniany czas!”

Zapraszamy na drugą część artykułu, która dotyczyć będzie następnej generacji Aronde – modelu P60. Pojawi się niebawem!

Współpraca: Grzegorz Krusiec
Zdjęcia: Grzegorz Krusiec, archiwum autora, Paweł Maciejec