Marka Plymouth od samego początku stawiała na jakość. Samochody klasy średniej od zawsze aspirowały do klasy wyższej. Takim modelem był Belvedere z końcówki lat 50-tych. Niski krążownik szos wyróżniał się szczególną stylistyką na tle wielkomiejskich Cadillaców czy popularnych sedanów Forda. Już z daleka widać było jego ogromne, połyskujące płetwy, w których zgrabnie ukryto nieco „złowrogo” wyglądające tylne światła. Przez całą długość karoserii przebiegały (najczęściej białe) panele z anodowanego aluminium. Charakteru dodawały także podwójne reflektory przednie nad którymi przebiegały chromowane „brwi”, a masywne zderzaki błyszczały przy kalifornijskim zachodzie słońca.

Belvedere jako rynkowa odpowiedź na popularnego Chevroleta Bel Air’a zyskał marketingowy sukces. Wozy pojawiały się w Stanach Zjednoczonych jak grzyby pod deszczu, począwszy od pustynnego Stanu Texas, aż po rozległy i światowy Nowy Jork. W 1957 roku każdy Amerykanin chciał mieć Belvedere od Plymoutha, zadziornego Fury z silnikiem V8, a często też rodzinnego „station wagon” – model Suburban. Wspólną cechą każdego z tych modeli był charakterystycznie ścięty przód, tzw. „Forward look”.

Poza obszerną gamą modelową i wyróżniającą się stylistyką karoserii, jakie oferował Plymouth, w głowie młodzieży z tamtych lat została wspomniana wcześniej wersja Fury, która często występowała w dwóch kolorach: krwistej czerwieni z białym dachem lub beżu ze złotymi dodatkami. Łatwo było ją odróżnić od popularniejszego „brata” z powodu zamocowanego na grillu złotego emblematu: litery „V” (pochodzącego od znaku V8).

Bardziej wymagająca klientela, która miała też „większy portfel”, mogła pozwolić sobie na model Belvedere z otwieranym dachem – tzw. „Convertible”. Wóz ten był idealną opcją na wieczorne przejażdżki trasami amerykańskich miast. Standardem tej wersji był materiałowy dach otwierany elektrycznie. Wóz dobrze trzymał się drogi, a samo jego prowadzenie ze wspomaganiem układu kierowniczego (w wersji za dopłatą) było nieziemską przyjemnością. Niska pozycja za kierownicą nie była wcale uciążliwa. Widoczność ułatwiało przeszklone nadwozie.


W dwukolorowym wnętrzu w oczy rzucało się zielone podświetlenie radioodbiornika tranzystorowego, jak i samego licznika. Innowacyjny, jak na tamte czasy, był także system zmiany biegów w formie klawiatury, umieszczonej z brzegu deski rozdzielczej. Oczywiście nie obyło się bez wad. Poza skargami na kiepską jakość lakieru i słabe zabezpieczenie antykorozyjne, jedynym z głównych mankamentów auta, była jakość wykonania wnętrza. Według posiadaczy, po niedługim czasie, tapicerka Plymoutha pruła się w wielu miejscach.

Przez następne lata wygląd gamy modelowej Plymoutha diametralnie się zmieniał. Mimo tego, iż modele z 1957 i 1958 roku określane były jako „wchodzące od razu w 1960 rok”, późniejsze wytwory fabryki z Detroit znacząco oddalały się od lat, kiedy poza mocą silnika liczył się styl… Rocznik 1959 otrzymał owalne osłony przednich reflektorów, a jego „nowy” tył z wybrzuszeniem na koło zapasowe nie przypominał już tak bardzo tego, który niedawno królował na 6-cio pasmowych autostradach.

Z nadejściem lat 60-tych i nowym stylem projektowania samochodów, poczciwe Beldevere czy Fury odeszły do lamusa. Wśród wielu mniejszych i nowszych aut (jakimi były np. Ford Falcon czy Porsche 356) ich sylwetka i zastosowania techniczne były dosyć archaicznie.

O starym modelu Fury świat usłyszał ponownie w 1983 roku, gdy na ekrany trafił horror pt. „Christine”. Opowiadał on o nietypowej miłci samochodu do właściciela. Główną rolę odegrała w nim tytułowa Christine, która była Plymouthem Fury z 1958 roku. Demoniczny pojazd zabijał każdego, kto stanął mu na drodze. W filmie występowały także liczne modele Belvedere, ucharakteryzowane na droższego niegdyś Fury. Zabieg ten zastosowano, gdyż były to wozy popularniejsze i tańsze. Film przyczynił się do ponownego wzrostu popularności auta. Wiele osób spełniało swoje marzenia, tworząc idealne repliki „demona na kołach”.

Inaczej było w Polsce, gdzie w latach 60-tych posiadanie takiego samochodu świadczyło o wysokim statusie społecznym właściciela. Pojawiały się w naszym kraju dzięki marynarzom, którzy sprowadzali paroletnie już Plymouthy i Chevrolety z Ameryki. W ten sposób „skrzydlaki” stawały się własnością niektórych osób zza żelaznej kurtyny. Doskonale widać to w filmie Wandy Jakubowskiej pt. „150 na godzinę”, gdzie młody chłopak, kochający zachodnią motoryzację staje się właścicielem wysłużonego, 22-letniego Pontiaca Chieftain’a De Lux Convertible Coupe.

Plymouth z… Podkarpacia!
Innym Plymouth’em (podobnym do głównego bohatera artykułu) jeździł znany polski reżyser: Roman Polański. Był to biały Savoy z 1959 roku w wersji kabriolet. W Polsce, po dłuższej eksploatacji takich pojazdów, zaczęło brakować do nich części. Niestety, ten czynnik „dobił” wiele z nich. Takie wozy można było zobaczyć jeszcze w latach 90-tych, gdy z silnikiem od Żuka dogorywały „pod chmurką” na wsi. Wysokiej niegdyś klasy samochody przerabiane były na tzw. „woły robocze”. Ten częsty zabieg dla amerykańskich samochodów kończył się w niektórych przypadkach, przeróbką limuzyny na… pick-up’a!

Na szczęście, pośród pasjonatów klasycznych pojazdów znalazły się osoby takie, jak Pan Krzysztof Kupper, który jest właścicielem Muzeum Amerykańskich Samochodów w Kościerzynie. W swojej kolekcji ma także Plymoutha Belvedere z 1957 roku w wersji 4-drzwiowej. Oto jego wspomnienia związane z tym wozem:

„Plymouth Belvedere to drugie auto w mojej kolekcji. Podczas awarii pompy wodnej w moim pierwszym aucie, którym był Cadillac De Ville Convertible z 1968 roku zostałem pozbawiony przyjemności z jazdy niemal przez cały sezon letni. W związku z powyższym, aby uniknąć podobnej sytuacji postanowiłem posiadać „asekuracyjnie” dwa pojazdy w swoim garażu.  Od zawsze podobał mi się Cadillac z 1958 r. Przeglądając niemiecką gazetę z anonsami samochodów amerykańskich napotkałem na pewną, biało – czarną fotografię. Jeszcze jako początkujący pasjonata wydawało mi się że to właśnie taki Cadillac! Jednak po przeczytaniu ogłoszenia okazało się że to model Belvedere z 1957r.”

„Auto zakupiłem z rynku niemieckiego od Czecha (żeby było śmieszniej). Było świeżo ściągnięte z USA. Z racji, iż auto było w 100 % oryginalne, na chodzie oraz w zdecydowanie niższej cenie niż Cadillac, zdecydowałem się na jego zakup. Był to rok 2004. Kupiłem go za kwotę 3,500 Euro (w tedy to 14,000 zł) + 2,000 zł transport z Niemiec pod same drzwi garażu. To była naprawdę wielka okazja! W ciągu kolejnych 2 dni auto stało już na moim podwórku. Jego dobry stan jak się później okazało odpowiadał tylko opisowi. Bez problemu przerejestrowałem go na zabytek oraz „przebujałem” się nim kilka razy podczas sezonu, jednak podczas próby odrestaurowania go miałem nie lada problem namówienia jakiegokolwiek blacharza,  jednak  jak widać udało mi się. Z racji tego,  iż jak to określi blacharz… „auto nadaje się tylko na złom”, postanowiłem podczas gruntownej renowacji przeprowadzić mu mały lifting”.


„Polegał on na:

  • zmianie koloru na różowo-białą perłę,
  • odnowieniu chromy,
  • zmianie kół na szprychowe,
  • przedłużeniu auta poprzez kit-continental,
  • podniesieniu tylnych skrzydeł o 7 cm,
  • zamontowaniu wspomagania kierownicy,
  • zamianie prądnicy na alternator,
  • zmianie poszycia i wzoru tapicerki na klasyczną skórę,
  • wyścieleniu wnętrza oraz bagażnika różową wykładziną,
  • zamontowaniu wysokiej klasy sprzętu.”

„Po tej renowacji wóz był gotów do jazdy. Do dziś cieszy oko pasjonatów na drodze, a nawet występuje w niektórych teledyskach! Brał także udział w jednym z odcinków „Kuchennych Rewolucji” Pani Magdy Gessler ;).”


Obecnie modele Belvedere i Fury są już kultowymi krążownikami szos. Możemy je spotkać w niektórych muzeach lub rzadziej na zlotach zabytkowych samochodów. Najwięcej jest ich w Stanach Zjednoczonych, gdzie po ok. 60-latach od zjechania z taśmy produkcyjnej w Detroit, wymuskane stoją w garażach miłników tamtejszej motoryzacji. Wiele z nich to wyblakłe przez słońce wraki, dogorywające przy słynnej Drodze 66. Warto jest zainteresować się tymi modelami – takiego samochodu w historii motoryzacji już nie będzie

Zdjęcia: archiwum autora, Krzysztof Kupper, Tomasz Szczerbicki, Darren McPadden, Andrzej Wolfarth.