Jestem fanem motoryzacyjnych lat 80-tych. Przedstawiam swoją Toyotę Corollę E8 Liftback DX 1.3 12V automatic ‘86r. i jej historię.

Tego Japończyka przywiozłem z Sycylii, ale jest to dosyć nietypowy przypadek, bowiem te auta nie występowały w sieci sprzedaży we Włoszech. Skąd zatem się tam wzięła? Jej historia jest nieco zagmatwana, i życiowa zarazem. W 1986 r. kupił ją w Niemczech pewien sycylijski emigrant. Jeździł nią tam do 1994 roku, kiedy to postanowił przewieźć ją na Wsypę, aby służyła mu podczas jego okazjonalnych wizyt w rodzinnych stronach. Tam z kolei jeździła aż do 2014r., kiedy to pierwszy właściciel, poprzez swojego kolegę – niegdysiejszego lokalnego dilera Forda, który aktualnie prowadzi komis i serwis samochodowy, postanowił wystawić ją na sprzedaż.

I tak oto pewnego kwietniowego dnia, przeglądając włoski portal ogłoszeniowy w stylu naszej niegdysiejszej tablicy, natknąłem się na to ogłoszenie (print screen w załączeniu) i jakby piorun we mnie strzelił. Trafił i od razu uleciał, bo pomyślałem, że to auto, zważywszy na jego stan i żądaną cenę, na pewno już znalazło nabywcę. Ale takie myśli trzeba odganiać wykręcając, a raczej wystukując numer podany w ogłoszeniu. Na dzień dobry sprzedający oznajmił mi, co mnie wcale nie zdziwiło, że jest bardzo duże zainteresowanie Corollą i, że w zasadzie klienci z Czarnego Lądu już po nią jadą. Prawie jak bym słyszał rodzimych handlarzy.

Mimo wszystko starałem się nie zrażać. Wyraziłem moje głębokie zainteresowanie zakupem (mówię po włosku), na co sprzedający zapytał: A skąd ty właściwie dzwonisz? – Na to ja, że z Polski, na co on zaczął wspominać coś o „belle Polacche” (piękne Polki) i o „il Papa Polacco” (Papież Polak), i o „Zibi Boniek”, czyli klasyka skojarzeń jakie wywołuje u Włocha hasło Polska. Jednak to co mnie najbardziej ucieszyło, to jego wyznanie, że tak naprawdę to wolałby sprzedać Corollę Polakowi, choć zaraz potem dopadła mnie wątpliwość, czy to było szczere, czy gość mnie wkręcał. Aby się o tym przekonać wystarczyło przelać pieniądze na wskazane konto. Kwota była w sumie niewysoka (500 euro), zatem i ryzyko niewielkie, ale tak na wszelki wypadek sprawdziłem sprzedającego – Ingnazia i jego firmę na wszelkie możliwe sposoby.

Kiedy już na 99% miałem pewność (zawsze zostaje pewien margines błędu), przelałem pieniądze i mogłem ruszać po auto (musiałem zapłacić od razu, inaczej Corolla jeździłaby dziś zapewne po drogach Afryki). No tak, łatwo powiedzieć, ale dystans jaki nas dzielił to prawie 2500 rzeczywistych kilometrów. Co prawda niejednemu z nas zdarzyło się jechać na drugi koniec Polski, aby się przekonać, że ta ślicznotka, cukiereczek, landrynka, i jedyny taki z ogłoszenia, to w rzeczywistości nic nie warte truchło, a podróż przez Polskę, to też nie bułka z masłem, ale w tym przypadku weszliśmy na wyższy poziom wyzwania. Trzeba było się zastanowić jak przywieźć auto; na lawecie, a może na kołach? Każda z tych opcji ma swoje zalety i wady oraz koszty. Jako, że zawodowo jestem związany z Włochami i zdarza mi się podróżować w tamte strony pomyślałem, że być może uda mi się połączyć wyjazd służbowy z powrotem Toyotą na kołach. Pozostało jedynie czekać na dogodny termin – w zasadzie nie było pośpiechu – kasa przelana, auto spokojnie czekało.

Jednak wyobrażenia to jedno – rzeczywistość, drugie. I nie chodzi o to, że przy spotkaniu face to face ten samochód mnie rozczarował , ale o to, że dotarło do mnie z czym faktycznie miałem się zmierzyć – dwa i pół tysiąca kilometrów do pokonania samochodem, który owszem, jak na swój wiek wyglądał całkiem nieźle, ale nikt nie wiedział co czaiło się w zakamarkach jego mechaniki. Być może pod tą przyjemną dla oka powierzchownością, któryś z elementów właśnie dokonywał swego żywota, żeby w najmniej do tego odpowiednim momencie sprawić mi nieprzyjemną niespodziankę? Plan był taki, że cokolwiek stanie się na autostradzie we Włoszech, czy też w Austrii, zabieram swoje rzeczy i oddalam się w bliżej nieokreślonym kierunku, bowiem w tych państwach koszt samego odholowania z autostrady, nie wspominając o ewentualnej naprawie, znacznie przewyższa samą wartość samochodu. Ale była to jedynie opcja, której tak naprawdę nie brałem pod uwagę. Kiedy odpaliłem Toyotę i ruszyliśmy w drogę, poczułem, że nie będę musiał z niej korzystać.

Starałem się jechać, postoje ograniczając jedynie do niezbędnego minimum, i niespiesznie zarazem, aby zbytnio nie nadwyrężać niesprawdzonego auta.

2500 kilometrów (w tym około 500 km na promie) zleciało jak z bicza strzelił. Pokonałem je w dwa dni z hakiem. Z Sycylii wyruszyłem około 20.00, by do Krakowa dotrzeć na 01.00-02.00 w nocy dwa dni później. Podczas tej podróży samochód ani razu mnie nie zawiódł. Jedyne na co mogłem się uskarżać to opornie działający mechanizm opuszczania szyby, z którego chcąc, nie chcąc musiałem korzystać za każdym razem podczas uiszczania opłat na autostradowych bramkach oraz sparciałe gumki wycieraczek. Pech chciał albo zadziałało dobrze nam znane prawo, że przez ostatnie 24 godziny podróży lało jak z cebra.

Po przyjeździe do Polski wykonałem niezbędne czynności serwisowe; od wymiany rozrządu, płynów ustrojowych, poprzez łożyska kół, osłony przegubów, uszczelnienie skrzyni i silnika, nowe opony, reparację przetartego na wysokości lędźwi fotela kierowcy, pióra wycieraczek, po amortyzatory tylnej klapy.

I choć to jedynie Corolla E8, to historia tego konkretnego egzemplarza sprawia, że jest on wyjątkowy.
Z pozdrowieniami,
Maciej Dunin – Majewski