IX Zlot w Zabełkowie w 2016 roku był tylko jednodniowy i odbył się w niedzielę 26. czerwca. Prognozy pogody na ten dzień mówiły o zachmurzeniu umiarkowanym i o możliwości burz, więc odpadał MG skoro miałem do wyboru jeszcze Fiata 850 i Fiata X-sa. Zmylony sporym słońcem na grafice prognozy zrezygnowałem z Fiata 850, bo jest ciemny i wybrałem się X-sem. Też ma dach, do tego szybko zakładany, a jak będzie słońce można brylować kabrioletem. Jak się potem okazało nie był to najlepszy wybór. Do tego prawie przed samym Zabełkowem złapałem gumę. Na szczęście miałem w aucie wszystko co potrzeba, od koła zapasowego – napompowanego, przez podnośnik i klucz do kół po ręcznik i rękawice, które pozwoliły mi zmienić koło bez ubrudzenia siebie i stroju. Zrobiłem to dość szybko bo od Czech nadciągały czarne chmury.

Wjechałem na boisko już w strugach deszczu. Jeszcze wtedy myślałem, że intensywność opadów będzie połączona z ich przelotnością. Niestety mijały kwadranse, a deszcz się nie zmniejszał. Niebo zaciągnęło się zupełnie. Prognoza pogody na niedzielę była wyjątkowo nietrafiona. Ale humory nas nie opuszczały. Siedzieliśmy pod dużym i szczelnym namiotem, nakarmieni pyszną jajecznicą na boczku, potem ciasto i kawa i czekaliśmy na koniec opadów. W programie był wyjazd do Ostrawy na wystawę zabytkowych aut amerykańskich i starych motocykli, ale trzeba było tam dojechać, a tu tak leje, że trudno przejść z namiotu do auta. Wreszcie korzystając z tego, że ulewa zamieniła się w deszcz wsiadamy i jedziemy wg dostarczonej mapy.

W Ostrawie jest już tylko mżawka więc można przejść z parkingu do pawilonu wystawienniczego bez większego zmoczenia. Czesi zgromadzili sporo aut zaczynając od najstarszego z 1911 roku przez okres bufiastych kształtów po auta ogonów i chromów. Obowiązkowo było różowe auto Elvisa Presleya. Pewnie słynny piosenkarz nigdy go nie widział, ale różowy kolor był jego znakiem firmowym. Był też radiowóz policyjny koło którego można było robić sobie zdjęcia do tego z czapką z daszkiem na głowie. W drugim pawilonie były zgromadzone stare motocykle, znowu zaczynając od pojazdu z 1920 roku z karbidowym wietleniem. Tutaj większość maszyn była w stanie zachowanym, do tego stopień tego zachowania był dość mizerny. Ale były też maszyny, na których kiedyś bito rekordy prędkości, czy jeżdżono na torach żużlowych. Nawet był odtworzony warsztat naprawy motocykli. Czegoś mi w nim brakowało, ale po dobrej chwili już wiedziałem. On był czysty, przez to nierealny.

Po obejrzeniu obu pawilonów wybraliśmy się w drogę powrotną. Skuszeni widokiem potężnych bunkrów, świeżo odnowionych, zatrzymaliśmy się przy nich. I to był błąd. MG z Kęt stwierdziło, że tak dużo wody w powietrzu jest bardzo niezdrowe dla jego instalacji elektrycznej i „zgubiło prąd”. Poszukiwania prądu były mocno utrudnione, bo znowu deszcz przeszedł w ulewę. Na szczęście prądu było na tyle, że można było odpalić auto „na pych” i jakoś wróciliśmy na boisko w Zabełkowie. Tam zostali już tylko najbardziej wodoodporni. Deszcz w Zabełkowie to nic nowego, nawet złliwi twierdzili, że jest to znak firmowy imprezy, a inni, że organizator nieopatrznie wykupił na niego abonament.

Za to kolejną atrakcją był obiad w restauracji. Do tej pory przywożono gary i każdy dostawał na papierową tackę swoją porcję i mógł ją zjeść plastikowymi sztućcami przy stołach pod namiotem, jak padało, lub na powietrzu. No, to bywało rzadziej. W tej edycji Zlotu mieliśmy siedzieć przy stole obsługiwani przez kelnerki i jeść na normalnych ceramicznych talerzach metalowymi sztućcami. I tu spotkało nas wspomnienie z PRL-u. Dla kelnerek byliśmy intruzami, których należało trzymać na deszczu, aż „królewny” uporają się z tymi co już są w sali. Najlepsze było to, że dziewczyny były tak młode, że nie mogły widzieć, ani pamiętać tamtych czasów. Czy ten brak empatii to kwestia genów?

Tydzień wcześniej byłem na Słowacji, gdzie na obiad zjechali na raz wszyscy uczestnicy, a było ich dużo więcej, obsługiwały nas trzy osoby, a jeszcze można było zamówić napoje. W Zabełkowie o jakimkolwiek dodatkowym zamówieniu nie było mowy. Ale obiad był smaczny, czyli kucharz się spisał. Tyle, że restauracja to gra zespołowa, a kelnerki zmarnowały jego wysiłek. W każdym razie cytując słowa piosenki: „gdy emocje już opadną jak po wielkiej bitwie kurz..” impreza zostanie w naszej pamięci, bo zdarzeń było sporo, może nie wszystkie sympatyczne, ale trudno. Nawet na koniec deszcz przeszedł w drobną mżawkę i można było zrobić zdjęcia tym co zostali do rozdania pucharów i dyplomów. Te jak zawsze były.