Urodził się w 1961 roku. Niewiele brakowało, a zapowiedziana premiera na targach w Genewie nie doszłaby do skutku, bo jeszcze dzień wcześniej auto było w fabrycznych warsztatach. Ale szef PR Jaguara wyjechał nim osobiście o godzinie dziewiętnastej i pognał prosto na prom. Na kontynencie przejechał nocą, w deszczu, pół Europy i zdążył na godzinę i dwadzieścia minut przed premierą. Pewnie go nawet nie zdążyli dokładnie domyć.

W każdym razie szaleńcza jazda, na skróty i z maksymalną prędkością opłacała się.

Smukły pojazd, estetyczny i jednocześnie funkcjonalny z miejsca stał się ulubieńcem ludzi kultury i sportu, a przede wszystkim młodych i bogatych. Zagrał też w wielu filmach. Wspomnę tutaj tylko „Znikający punkt” gdzie jest epizod zakończony kąpielą Jaguara. No i został ikoną auta sportowego, którą nie są w stanie zdetronizować kolejne supersamochody. Co ciekawe nie szkodzą mu usterki, które zawsze trapiły auta ze znakiem skaczącego kota na masce. W każdym razie od 1996 roku jest eksponatem w Muzeum Sztuki Współczesnej w Nowym Jorku.
Był produkowany w trzech seriach. Pierwsza, obecnie najbardziej poszukiwana, była produkowana w latach 1961 – 1964. Wyprodukowano wtedy ponad 15 tysięcy egzemplarzy w wersji kabriolet i coupe. Przy masie 1168 kg silnik o pojemności 3.8 l i mocy 265 KM przyspieszał auto do setki w niecałe 7 sekund i pozwalał jeździć z prędkością do 240 km/godz.

W 1964 Jaguar pokazał E-type drugiej serii (to ten kremowy kabriolet). Pojemność silnika zwiększyła się do 4.2 l. Ciągle był to rzędowy silnik. Zmiany zewnętrzne nie były duże. Znikły osłony lamp przednich, kierunkowskazy wylądowały pod zderzakami i na bagażniku pokazał się napis 4.2 l. Więcej zmian było w środku. Aut w drugiej serii wyprodukowano prawie 19 tysięcy.

Dopiero w 1971 roku w samochodzie trzeciej serii (to ten czarny) pojawił się widlasty silnik o 12 cylindrach i o pojemności 5.3 l, który z mocą 276 KM pozwolił rozpocząć pościg za konkurencją, która już dawno postawiła na potężne silniki i zaczęła zwiększać dystans. Ale większy silnik wymusił zwiększenie rozstawu osi o 232 mm, co zdaniem niektórych zepsuło złote proporcje tego auta. Aut trzeciej serii wyprodukowano ponad 15 tysięcy.

Jak podają statystyki 87 procent wszystkich E-Typów zostało wyeksportowanych, co daje nadzieję, że jak takiego spotkamy to będzie miał kierownicę po kontynentalnej stronie. Zajmując miejsce za kierownicą widzi się dłuuugi przód, który nie wiadomo gdzie się kończy, a właściwie zaczyna. Działa to dość stresującą, zwłaszcza jak się jeździ nim po mieście. To jest jednak samochód długich autostrad. Wtedy można rozkoszować się jazdą słuchając pomruku silnika i oglądając miny kierowców z wyprzedzanych aut.

Liczba przełączników na desce początkowo działa deprymującą i kojarzy się prędzej z kokpitem myśliwca niż samochodu, ale po znalezieniu tych najważniejszych o pozostałych można zapomnieć. Tylko trzeba pilnować prawej stopy, bo pedał gazu jest czuły i od razu przekłada się na moc na tylnych kołach, które pomimo dużej średnicy można łatwo wprowadzić w poślizg. Auto trzyma się drogi idealnie, co jest zasługą zawieszenia wynalezionego specjalnie dla niego. Natomiast podjeżdżając na stację benzynową można docenić komfort dużego limitu na karcie kredytowej. Silniki nie są oszczędne.

Serwisowanie tego auta, zwłaszcza silnika, nie należy do łatwych no bo trzeba wyregulować tych kilka (trzy lub cztery) gaźników, tak by wszystkie cylindry miały podobne warunki pracy. Na szczęście dostęp do silnika jest ułatwiony bo zastosowano w nim brytyjską maskę. Podnosi się w całci pokazując wszystko co jest pod spodem łącznie z zawieszeniem i przednimi kołami.

Trochę mniej jest miejsca dla ludzi, a zupełnie mało dla bagażu. Zwłaszcza w kabriolecie, który często ma zewnętrzny bagażnik. W coupe jest więcej miejsc na bagaż. Dostęp do niego uzyskuje się przez tylną klapę, która otwiera się trochę jak drzwi do szafy.

Wymiary: długość/szerokość/wysokość: 4400/1830/1220 mm
Rozstaw osi 2438 mm z silnikiem R6 i 2670 mm z silnikiem V12.
Pojemność zbiornika paliwa 63,6 / 81,8 litra.

Historię dojazdu do Genewy znalazłem we wrześniowym numerze ClasscAuto z 2011 roku. Podano tam, że kierowca nazywał się Robert Berry i wygląda to na brytyjskie nazwisko, ale wyczyn nie pasuje mi do Brytyjczyka. Taką fantazję mają inne nacje.