Wśród zgłoszeń, które wpłynęły do naszej Redakcji, przy okazji ostatniego konkursu otrzymaliśmy zdjęcia i historię, dążenia do celu….  Historia ta nie wpisuje się w koncepcję naszego serwisu, ale postanowiliśmy zrobić wyjątek i ją opublikować w dwóch częściach, aby pokazać Wam jak „gorąca” może być pasja do motoryzacji…w każdej jej postaci…!


Część 2 – ostatnia.

D jak Daria, G jak… GL 1000!

…………………….Wjeżdżamy do Belgii. Czuję się jakbym tutaj już był. Moje skojarzenia, to Ukraina lat dziewięćdziesiątych; podobna stylistyka, kurz i wkrótce okaże się, że również zapach. Przy drodze obserwujemy ciągle znaki oznaczające „ni mniej, ni więcej”, chociażby zakaz sikania na autostradzie. Na stacjach paliw wszyscy piją piwo w oczekiwaniu na zatankowanie ich auta. Płacę za wejście do ubikacji, o dziwo jest tu bardzo czysto. Nikt tu w końcu nie chodzi, po wypiciu wspomnianego piwa, wszyscy „leją” gdzie popadnie. W mieście, pod hipermarketem boimy zostawić się nasz samochód. Wszędzie handlujący „kradzionym” cyganie, masa sępów. Na naszych oczach włamują się do samochodów, przyjeżdża policja, odjeżdża. Oni znowu robią to samo…. jednak zrobimy zakupy gdzie indziej.

Ze sprzedającym Belgiem skontaktujemy się jak już prawie będziemy na miejscu. Dojeżdżamy. Wspaniały człowiek, właściciel restauracji. Jest nami zachwycony. Proponuje nam interes, ale nas na to nie stać. Szkoda, moglibyśmy się szybko wzbogacić. Zaprowadza nas do garażu. Oczom ukazuje się cudo, było warto, i to bardzo. Zaczynamy oglądać przysłowiowego „golasa” z 1977 r. i dokonuję jazdy próbnej w goglach i orzeszku. Chociaż GL1000 był motocyklem turystycznym, był sprzedawany bez owiewek. Później na rynku pojawiły się owiewki oraz akcesoria bagażowe, także serii Windjummer firmy Vetter Fairing Company.

Model w latach 1975 – 1977 pozostawał praktycznie bez żadnych zmian, nie licząc drobnych detali dla różnych rynków. W 1978 wprowadzono wiele modyfikacji, zmieniono kształt atrapy zbiornika, dodano nowe wskaźniki, które na nią powędrowały. Przeobrażeniom uległy również siedzenie, gaźnik, układ wydechowy, zlikwidowano kickstarter. W roku 1979 Honda dołączyła własne siodła i kufry, ale wciąż nie posiadała owiewek. Honda w samych Stanach Zjednoczonych sprzedała ponad 97.000 sztuk GL1000 w latach 1975-1979.

Allan – „Nasz Belg” okazuje się bardzo przyjazny. Załatwia nam nocleg i daje butelkę dobrego wina, abyśmy mogli oblać zakup i tyle żarcia, że będziemy go jeść jeszcze długo w rodzinnym kraju. Ach co to za żarcie, nigdy w życiu nie pozwoliłem sobie na takie fanaberie, ale nie o jedzeniu tutaj piszę. Okazuje się, że nie przewidzieliśmy jednej rzeczy…o ile w Niemczech tablice wywozowe CBXa kosztowałyby nas około 300 zł, to tutaj 2 tys., a jeszcze przegląd, itd. Montaż haka w samochodzie to podobny koszt. Na złomowisku, na lewo, możemy to zrobić za 150 euro, podobną cenę zapłacimy za lawetkę, ale co z jej rejestracją? Za 300 euro można kupić nasze kolejne marzenie, Chrysler Voyager. Wydaje nam się to najsensowniejsze. Przewieziemy nim nasz motocykl, trzeba tylko znaleźć kogoś, kto się zgodzi żebyśmy wyjechali na jego tablicach.

Nagle „Nasz Belg” mówi, że tam Polak załadowuje TIRa rozbitymi samochodami. Myślę sobie, jak rozbite samochody to Polak. Idę do niego, okazuje się, że to Litwin. Tłumaczę mu po rosyjsku, o co chodzi i dlaczego go potrzebuję. On podnosi wzrok i zadaje pytanie – Nie łatwiej po polsku? Dogadujemy się na 150 euro, musi ściągnąć wszystkie samochody, żeby gdzieś utknąć nasz motocykl. Później zaobserwujemy, że dwa centymetry luzu wystarczy, żeby się nic nie obiło.

Allan był w posiadaniu GLa od kilku lat, od dwóch lat motocykl stał nieużywany, ponieważ „Nasz Belg” poruszał się Harleyem. W międzyczasie przychodzi poprzedni właściciel, miał motocykl przez 16 lat, sprowadził go z Francji. Całuje i głaszcze swoje wspomnienia, płacze, mówi żono moja i tłumaczy nam dlaczego motocykl jest dla niego ważniejszy niż kobieta. Nie uraża to ani mnie, ani Darii. Rozumiemy go i jego miłość.  

Musimy ruszać, nie skorzystamy z noclegu. Oddajemy Litwinowi umowę, dowód. Nie mamy już żadnego potwierdzenia, że ten sprzęt jest nasz i ruszamy w trasę. 1500 km, 98 na godzinę za TIRem, żeby nam nie uciekł… Co jakiś czas Daraya stuka mnie w ramię – „Co ty kurwa robisz, dlaczego go wyprzedzasz? Monotonia mnie wykańcza” – odpowiadam.

W Polsce, w nocy i w dodatku 300 km od domu motocykl zostaje wypakowany. Znowu na parkingu przy autostradzie ściągane i ładowane są samochody. Dajemy umówione pieniądze. Żona Litwina, która spędza z nim tak urlop, bierze je niczym dawno niewidziane dziecko, trzyma przed oczami, tańczy, całuje.

Co zrobić? Brak przeglądu, ubezpieczenia, wymienionego oleju, sprawnego akumulatora. Daraya rusza na autostradę w poszukiwaniu kanistra i stacji paliw, i tu się zaczyna kolejna historia, której niestety nie opowiem…

… najważniejsze jest jednak to, że motocykl ma żółtą blachę i pojechaliśmy nim do Jarocina. Na nim, ta pięćdziesięcioośmiokilogramowa kruszynka Daria przy swoich 164 cm wzrostu nauczyła się jeździć. Wkrótce siadła na swój własny zabytek, Hondę CX 500 C, by następnie przerzucić się na Suzuki GS 450 T. A, a w tamtym roku do Jarocina wybraliśmy się właśnie GLem i GSem. I tak od Hondy GL 1000 Gold Wing zaczęła się nasza wspólna przygoda z życiem i motoryzacją, tak jak od tego modelu zaczęła się historia luksusowych wersji Hondy Gold Wing, stanowiących niekwestionowaną elitę wśród turystycznych jednośladów.

Tekst oraz zdjęcia: Paweł Bajerczak