Co robić w słoneczną niedzielę, kiedy impreza kończy się koło południa? Trzeba pojechać na następną, zwłaszcza jeśli ta odbywa się niedaleko i zaczyna się o 14.

Taki scenariusz miałem zaplanowany na niedzielę 3. kwietnia 2016r., kiedy skończyła się Klasyczna Niedziela w Będzinie, a Klasyki z Chrzanowa ogłosiły spot w Alwernii. Z Będzina do Alwernii jest około 60 km i jak ujawniłem swój plan to znalazły się jeszcze dwie załogi, które też chciały odwiedzić to miasteczko. Ruszyliśmy zatem w trzy auta.

Kolumnę prowadził niebieski Karmman Ghia, bo kierowca miał GPS-a i trochę znał drogi w tamtych okolicach. W środku jechał Maluch z przyczepką z Niewiadowa, a mój Fiat zamykał kolumnę. Prowadzący włączył w swoim pilocie chyba opcję najkrótszej drogi, bośmy jechali takimi opłotkami, że nawet nasze nieduże pojazdy z trudem mieściły się na jezdni. No i po około godzinie wjeżdżaliśmy na Rynek w Alwernii.

Było już sporo aut, a młody człowiek w odblaskowej kamizelce z napisem Organizator od razu zaproponował miejsce parkowania. Ponieważ była to pora obiadowa więc ruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca, gdzie nakarmią głodnych. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że na dość dużym rynku, nie ma żadnego miejsca gdzie by dawali coś jeść. Nawet nieliczne sklepy były zamknięte. W programie imprezy co prawda było przewidziane miejsce, gdzie mieliśmy dojechać na posiłek, ale to dopiero za dwie godziny. A tu człowieka ssie. Sytuację uratował hot dog na pobliskiej stacji benzynowej i moje „sznity z kejzą”.

Po nabraniu sił trzeba było zrobić przegląd obecności. Pojazdów było tyle, że stały praktycznie dookoła tego dość sporego rynku. Dominowały auta polskiej produkcji, Duże i Małe Fiaty. Nawet był Fiat 125p w wersji radiowóz milicyjny. Kierowca miał białą czapkę i niebieską kurtkę i straszył nieliczne cywilne auta przejeżdżające przez rynek. Była też żółta taksówka ze Zmienników. Obowiązkowo było sporo Mercedesów. Jeden to nawet przyjechał z Nebraski, przynajmniej miał taką tablicę rejestracyjną.

Było liczna grupa Trabantów, ale wszystkie w wersji 601. Ale były też rodzynki takie jak Ford Taunus Dziobakiem zwany, Ford Capri w rzadkiej wersji Mk2, Renault 9, Jaguar, czy Opel Rekord. Było też Volvo PV444. Przyjechał pięknie pomalowany Wartburg 312. Równie współcześnie pomalowana była Warszawa 203. Do tego miała podwójny wydech i silnik, który nie tylko porykiwał, ale potrafił wprowadzić to dość ciężkie auto w żwawe ruchy. Najmniejszym autem było czerwone Mini. Największym był Oldsmobile z epoki bufiastych kształtów. Miał na masce gustowny samolot, który wypruwa flaki osobnikom, którzy mieliby ochotę stanąć mu na drodze. Nawet były takie jednoślady, jak SHL M11 czy SHL M17 Gazela. Oba pięknie się prezentowały, jakby wyjechały dopiero co z Polmozbytu.

Zresztą stan wszystkich obecnych aut cieszył oko. Widać, że ich właściciele nie skąpią pieniędzy i czasu, aby doprowadzić te wiekowe pojazdy do stanu jak z salonu. Czas biegł leniwie na rozmowach i na oglądaniu aut. Szkoda tylko, że mieszkańcy tego małopolskiego miasteczka, chyba nie wiedzieli o klasycznych autach, bo oglądającymi były głównie załogi. Młode załogi, do tego mieszane, więc było na kim zawiesić oko i obiektyw.

Wreszcie padło hasło do odjazdu i pojechaliśmy na obiecany posiłek. Miejsce nazywało się Alchemia i jak zobaczyłem liczbę chętnych do kasy to przypomniałem sobie pewną imprezę, gdzie kawę parzono w domowym ekspresie i trwało to tak długo, że ostatni nie wypili jej przed odjazdem. Tutaj okazało się, że skromna obsługa jest tak sprawna, że chyba nikt nie mógł narzekać na czas oczekiwania. Wracając trasą przez więcim, Tychy do Gliwic, rozmyślałem, że jak się chce można zorganizować zupełnie fajną imprezę, do tego ze sporą liczbą uczestników i z bardzo urozmaiconymi pojazdami. Bardzo to cieszy. A ja miałem przejechane kolejne 200 kilometrów.