Mając to auto, dowiesz się, że jesteś słabym kierowcą! Jeśli chcesz zasmakować przyjemności z jazdy, to przeczytaj jak zrobić Cobrę, AC Cobrę?

Na początku lat sześćdziesiątych angielska firma AC Cars produkowała sportowe autko o nazwie Ace. Auto było słabe choć wyglądało nieźle. I pewnie skończyłoby swój motoryzacyjny żywot w niebycie, gdyby nie Amerykanin Carroll Schelby, który wpadł na pomysł by do wsadzić do niego amerykańską V-kę o dużej pojemności.

Ponieważ panowie z AC Cars nie chcieli pojedynczego egzemplarza, lecz chcieli produkować seryjnie te auta, potrzebny był dostawca takich silników. Firma GM, do której najpierw zwrócił się Schelby, nie widziała w tym swojego interesu, za to Ford zwietrzył świetną okazję do zrobienia sobie reklamy. Wtedy to jeszcze nie nazywało się Public Relations. Tak więc pod maskę Ace trafiła fordowska V8 o pojemności 4,2 litra i mocy 264 KM. Okazało się, że jest to diabeł w mikrym pudełku, który na krętych trasach nie ma sobie równego pojazdu.

Oczywiście nie sam silnik stanowił o sukcesie. W aucie pojawiło się nowe zawieszenie, tylny most z Jaguara E-type, bo tylko ten wytrzymywał moment przenoszony na tylne koła, no i miał szperę. Do kompletu były jeszcze hamulce tarczowe na wszystkie koła. Pierwszy model AC Cobry do 80 km/godz dochodził w 3,9 sekund, do setki potrzebował 5,5 sekundy, 160 km/godzinę pokazywało się na liczniku po 14 sekundach i tyle samo potrzebował ten samochód do przejechania ¼ mili.

Rozochocony Schelby wkrótce wsadził do tego auta silnik o pojemności 4,7 litra i mocy 275 KM, ale jego ciężar zniweczył wzrost mocy, a osiągi auta nie wzrosły, a nawet lekko spadły. Nie zrażony tym Schelby poszedł dalej tą drogą i wkrótce pod maską AC Cobry pojawił się silnik o pojemności 7 litrów i mocy 425 KM. Wszystko dlatego, że po wygraniu wszystkiego co było do wygrania na amerykańskim kontynencie, Schelby chciał sięgnąć po laury w Europie.

Na starym kontynencie tory wyścigowe miały dużo więcej prostych odcinków, na których auta z czarnym konikiem na masce pokazywały wszystkim swoje tyłeczki. Ale aerodynamika ma swoje prawa, a opór powietrza rośnie z kwadratem prędkości, więc sama moc nie wystarczała, by szybciej jeździć. Otwarty roadster musiał dostać nadwozie o mniejszych oporach. Tak powstała Cobra Daytona, ze słynnym ściętym tyłem Kamma, która w latach 1964 – 65 roku wygrywała wszystko co mogła. Jej główny konkurent, Ferrari 250GTO z podkulonym ogonem zjeżdżał do boksów.

A legenda AC Cobry została ugruntowana i trwa do dzisiaj. Oczywiście oryginalne AC Cobry są dostępne dla osób z dużym kontem. Kwota potrzebna na zakup takiego samochodu jest taka, że gotówka, nawet w najwyższych nominałach, nie zmieści się w żadnym portfelu.

Ale Schelby podał przepis na sportowe auto. Prosty przepis. Weź ramę z dobrym sportowym zawieszeniem, koniecznie niezależnym. Wsadź mocny silnik, im większy tym lepszy. Połącz go z ręczną skrzynią biegów i koniecznie wyprowadź napęd na tylne koła. Opakuj to otwartym nadwoziem z lekko bufiastymi nadkolami. Koniecznie z laminatu lub z blachy aluminiowej, bo ma być lekkie. Daj tylko dwa miejsca. Ogranicz liczbę zegarów na desce do minimum. No i koniecznie daj skuteczne hamulce. Dla pełnego szpanu namaluj dwa białe pasy wzdłuż auta. I już za 30 tysięcy złotych możesz mieć replikę AC Cobry, koło której nikt nie przejdzie obojętny.

Jak nie chcesz lub nie potrafisz zrobić takiego auta we własnym garażu, to nie musisz daleko szukać wykonawcy, bo w Polsce jest kilka miejsc gdzie taką replikę można zamówić, a i oferta używanych replik jest dość liczna. Oczywiście jak nie chcesz mieć silnika i detali z sygnaturą Fiat, zamiast skaju prawdziwą skórę w kokpicie i chromowane obwódki na zegarach, to trzeba wysupłać więcej złotówek. Górna kwota nie jest ograniczona. Zależy tylko od fantazji, pomysłowości i zasobności inwestora. Pokazaną na zdjęciach replikę AC Cobry napędza fordowski V6 EFI o pojemności 2,8 litra z wtryskiem, katalizatorem i komputerem z Forda Sierry. Zresztą zawieszenie i układ hamulcowy też jest adaptowany z tego Forda. No i każdy się za nią obejrzy, a o to przecież chodzi.